– Fałszywa! Fałszywa! – podśpiewuje Złotko, odsuwając zeszyty.
– Wszyscy są fałszywi – wzdycha matka.
– Gulczas nie. Kocham Gulczasa – obwieszcza Złotko, a matka z aprobatą kiwa głową.
– Tak, tak, Gulczas to jest to.
„Moja kijanka… moja kijanka dorośnie i będzie na takie coś patrzyć? Czy też do tego czasu wymyślą już coś takiego, że… że co? Co mogą jeszcze wymyślić? Będą się pieprzyć na- ekranie?… Nie, nie, niemożliwe”, myśli Ewa. „Nasze domy mówią dziś telewizorami, a nie własnym głosem. Jak mówiły, gdy nie było telewizora?”
Telewizor:
według niego ustala się rytm dnia, pory posiłków i wypoczynku. Pory snu. Spotkania z przyjaciółmi. Meble rozstawia się tak, aby było go widać z każdego kąta, krzesła, fotela, kanapy, a gdy postawi się talerz i weźmie łyżkę do ręki, można wtedy – chlipiąc zupę – patrzyć w ekran. Oświetlenie nie może przyćmiewać jego oblicza, bo zniekształci to, co on zechce nam pokazać.
– Wigilia o siódmej?
– Co ty, o ósmej film, musimy pośpieszyć się z wigilią.
On ma swoje prawa i wymagania. Trzeba go słuchać. Nie wolno tracić z nim kontaktu, bo można pozostać samotnym, ślepym i głuchym w dżungli świata.
Jeden kanał. Dwa kanały. Cztery. Sześćdziesiąt.
On, telewizor, prowadzi nas od dnia do dnia, jak niegdyś anioł stróż nad przepaścią. On przypomina, kiedy jest święto, kiedy dzień roboczy, kiedy przychodzi wiosna i trzeba przestawić zegary, a kiedy sypnie śnieg. Bez niego nie da się żyć. To on podpowiada, kto jest ważny, kto się nie liczy, a kogo w ogóle nie ma.
Pan Telewizor. Nie do wyproszenia. Był. I będzie.
Kiedyś był stół i ciepłe światło lampy. Podobno wystarczało.
„Niemożliwe”, myśli Ewa.
Zasiada się przed nim i czeka. Na co? Nie wiadomo. Ale on powie. I potem będzie lepiej. Albo gorzej. Albo tak samo.
„Jezusie Maryjo, byle nie tak samo!”, myśli Teresa.
A jednak dzisiaj jest inaczej. W Big Brotherze znowu mówili o forsie. Wszyscy tam mówią o forsie, są tam dla forsy, a cała widownia liczy ją za nich.
– Mamo, dwa tysiące pięćset – powtarza Ewa, stojąc plecami do telewizora.
– Ja nie mam aż tyle! Skąd niby mam wziąć? Dwa pięćset! i za co? Za głupią skrobankę? Czy oni zwariowali? Taka kupa forsy za parę machnięć nożem?! Mam tylko dwa.
– Skąd masz dwa? – dziwi się Ewa. Teresa nagle wybucha płaczem.
– Zbierałam. Całe trzy lata. Grosz do grosza. Chciałam pojechać za granicę. Chociaż raz w życiu. Bo co to za zagranica, Czechy lub NRD, gdzie jeździliśmy z twoim ojcem, gdy on wygrywał teleturnieje? i raz byliśmy w Bułgarii, bo teściowie kupili nam wczasy przez „Gromadę”. Ale kiedy to było…! a ja bym chciała zobaczyć prawdziwą zagranicę.
„Nie zobaczy przeze mnie prawdziwej zagranicy”, myśli Ewa i pyta:
– Chciałaś jechać do Rzymu, z pielgrzymką? Matka patrzy na nią w zamyśleniu i włącza kasetę z Presleyem.
– Mamo, o rany, przestań, flaki się wywracają…
– Taka prawdziwa, najprawdziwsza zagranica to byłby Graceland – wzdycha matka.
– Co to jest grejslend?
– Jego dom. Presleya. Tam to dopiero są pielgrzymki. Z całego świata. Widziałam w telewizji. Ale nigdy bym na to nie uzbierała, trzeba by zbierać z dziesięć lat albo dłużej. Więc pomyślałam sobie, że może Paryż? Wykupiłabym jakąś wycieczkę. Najtańszą. Paryż to chyba prawdziwa zagranica?
– Prawdziwa – przyznaje Ewa. – Ale ja na ten czwartek muszę mieć dwa pięćset.
– Powiemy ojcu. Tak sobie myślę, że jeśli ja uciułałam coś na boku, to może on też? Może też miał jakieś marzenie i na nie zbierał? – zastanawia się Teresa.
„Zbierali na swoje marzenia”, powtarza w myślach Ewa. „Więc wciąż je mają?”, dziwi się nagle.
Gdy późną nocą Ewa przechodzi korytarzem do łazienki, drzwi pokoju ojca uchylają się:
– Ewcia… Mam dla ciebie te pięćset.
– Na co zbierałeś? – pyta Ewa.
– Nieważne – mówi Jan. Patrzy na Ewę ubraną w cienki podkoszulek i majtki i mówi:
– Wejdź. Zaziębisz się.
„Nigdy nie wchodzę do jego pokoju. Ani on do mojego. Nasze jedyne wspólne terytorium to kuchnia i pokój z telewizorem. Przecież ja nawet nie wiem, jak u niego jest”, myśli Ewa i wchodzi.
Wąski tapczan, zasłany szarym kocem. Na trzech ścianach proste półki z książkami, niektóre z surowych, nie heblowanych desek („Sam je zrobił?”, myśli Ewa). Stół. Jedno krzesło. Stare biurko, które dostał od matki, babci Ireny, gdy przedwcześnie przeprowadzała się do domu starców. To biurko, wielkie, rzeźbione, z mnóstwem szuflad i szczątkami kasztanowej politury, nie pasuje do reszty mebli, ale pasuje do taty. Na biurku leżą książki, które nie zmieściły się na półkach. Książki piętrzą się też w stosach na podłodze pod oknem. A na stole radio z dwiema wieżami i rządki równiutko ułożonych kompaktów. Obok stary adapter i sterta płyt analogowych. Wszędzie kurz, poza radiem i adapterem.
– Mama ci nie sprząta? – dziwi się Ewa.
– To niełatwe. Potem niczego bym nie znalazł. A tak wszystko mam pod ręką – tłumaczy Jan, jakby chciał usprawiedliwić matkę.
– Na co zbierałeś pieniądze? To tajemnica? – docieka Ewa.
– Nie, nie tajemnica, ale to cię nie zainteresuje. Chciałem mieć całego Mahlera, Wagnera i Brucknera.
– To kompozytorzy? – pyta Ewa.
– Tak, kompozytorzy, którzy mieli wspólny styl. Zaczęło się od Wagnera. Na Mahlerze się kończy. Jeden czerpał z drugiego, a wszyscy mają niesamowite brzmienie. I nastrój. Zamykasz oczy i widzisz, co chcieli powiedzieć swoją muzyką. u Wagnera to jest buńczuczne, patetyczne, pyszne, Bruckner jest już bardziej miękki, niepewny, ale precyzyjny, a Mahler… Mahler rozpacza. Mahler płacze, modli się lub myśli o czymś bardzo smutnym.
Ewa patrzy zdumiona na ojca. Czemu on nagle tak dużo mówi i tyle niezrozumiałych rzeczy?
– Nie boją się wielkich uczuć. Nie wstydzą się ich – ciągnie ojciec.
„A ty jesteś całkiem inny. Smutny, niepatetyczny i tak ukrywasz swoje uczucia, że wydaje się nam, jakbyś ich wcale nie miał”, myśli Ewa.
Zerka na ojca z ukosa. Jest taki drobny, niemal chudy w swojej zmiętej, przybrudzonej piżamie. Ewa odwraca głowę. Patrzenie na niego sprawia jej przykrość. „Kiedyś był inny”, myśli.
Rusza w obchód po pokoju, odkrywając kolejne, nieznane sobie rzeczy. Książki na półkach mają mało zachęcające tytuły. Wśród płyt nie ma ani jednej z muzyką taneczną czy piosenkami. Bach… Bach… Mozart. Beethoven. Grieg… Rachmaninow, Czajkowski, Wagner… Na ścianach wiszą karteczki przypięte pinezkami, tak już pożółkłe ze starości, że prawie się rozlatują; jest też parę świeższych.
– Moje notatki. Niektóre mają z piętnaście lat. Przydawały się, gdy brałem udział w teleturniejach – wyjaśnia ojciec.
– Dlaczego już nie grasz? – pyta Ewa i przygryza język. Nie o to chciała zapytać. Czuje, że to jest temat, którego on nie lubi. („Tak jak ja nie lubiłam patrzyć na niego, gdy pokazywał się w telewizorze. Wyglądał jak ktoś, kto znalazł się tam przypadkiem i chciałby uciec”).
– Kochanie, to już nie są takie teleturnieje jak kiedyś, gdy trzeba było mieć wiedzę – mówi ojciec cicho i niepewnie. – Nikt już nie pyta o Bacha lub Strawińskiego – o Manna czy Kafkę. Oni… oni chyba nikogo nie interesują w telewizji…
– Ale teraz są tam większe pieniądze. Niekiedy bardzo duże – mówi Ewa.
– Nie wiem, czy robiłem to dla pieniędzy. Pewnie tak to wyglądało.
Читать дальше