– Z czego wygrałeś swoją pierwszą Wielką Grę?
– Z Beethovena. Drugą z Wagnera. I trzecią z Bacha. Ale po drodze był kosmos. Historia. Literatura. Filozofia.
– Tak dużo wiesz. Mógłbyś znowu spróbować. Tyle teraz tych teleturniejów, bo ludzie myślą ciągle o forsie, tylko o forsie, o tym, że jej nie mają, więc kochają teleturnieje, a mama mówi, że ty wygrałbyś każdy z nich.
– w pewnej chwili nikt mnie tam nie chciał. Powiedzieli, że jestem nietelewizyjny. Że czasy się zmieniły i ludzie nie chcieliby na mnie patrzyć. Mama w to nie wierzy.
„Ja ci wierzę. Czy ja bym chciała patrzyć na ciebie w telewizji?”, myśli Ewa. „Nie, nie chciałabym. Już wtedy nie chciałam”.
Ojciec człapie w stronę adapteru i starannie układa na nim jedną ze swoich starych płyt.
– Popołudnie fauna – mówi. – Debussy. Gdy byłaś malutka, zawsze prosiłaś, żeby ci to grać.
– Dlaczego? – dziwi się Ewa.
Słyszy tę dziwną, tajemniczą melodię, którą usłyszała w przychodni. „Fauny… wciąż te fauny… Dlaczego? z dwojga złego to już lepszy Presley”, myśli i zastanawia się nad przypadkiem, który sprawia, że aż dwa razy tego samego dnia słyszy tę samą, dawno zapomnianą melodię.
– Mówiłaś wtedy, że widzisz, jak fauny tańczą -. uśmiecha się ojciec.
– Tak mówiłam? – dziwi się znowu Ewa. – Ja nawet nie wiem, co to są fauny!
– Wtedy wiedziałaś. Szukałaś ich w lesie. Albo na łące. Bo tłumaczyłem ci, że one lubią wylegiwać się w słońcu.
Ewa, znużona, spaceruje po pokoju. Ta muzyka ją drażni, tej rozmowy nie rozumie.
– Czemu nie odłożyliście nic z twoich wygranych? – pyta.
– Wydawało się nam, że musimy wybudować dom. I wybudowaliśmy. Ale dom to… to nie cztery ściany i dach.
– A co? – pyta zdziwiona Ewa.
– Ludzie? – mówi ojciec niepewnie i pytająco. Ewa przygląda mu się w milczeniu. „On powinien wiedzieć”, myśli.
– A od kiedy zaczyna się człowiek? – pyta.
Ojciec patrzy na nią zdezorientowany.
– Czy zaczyna się wtedy, gdy słyszy? – pyta znowu córka.
Muzyka z płyty wypełnia pokój, Popołudnie fauna wypełnia cały, wciąż nie dokończony, a już podupadły dom, ogrzewa go, rozsłonecznia mimo nocy – i ojciec nagle uśmiecha się, bardziej do siebie niż do niej, a potem przytakuje:
– Tak. Człowiek zaczyna się wtedy, gdy słyszy.
Pokryte futrem, pełne wdzięku czworonożne stworzenia o ludzkich twarzach i uczuciach tańczą nie kończący się taniec na zielonej łące.
– Fauny! – woła nagle Ewa. – Pamiętam! Już pamiętam! Mówiłeś, że to są mali bogowie! Że mieszkają w lasach, na łąkach, nad jeziorem! Szukaliśmy ich razem! Miałam chyba pięć lat? a może mniej?
– Tak – potwierdza cicho ojciec.
Wśród karteluszków wisi malutkie, niewyraźne zdjęcie. Ewa wpatruje się w nie, chcąc rozpoznać uwiecznione na nim osoby. Uśmiechnięty młody mężczyzna, mała dziewczynka na jego kolanach, za nimi drewniana weranda, ocieniona dzikim winem.
– Nasze Mazury – mówi z radością. – a prawie o nich zapomniałam.
Znowu wpatruje się w tę niewielką, amatorską fotkę. „Tata się na niej śmieje. Więc kiedyś umiał się śmiać?”
– To tam szukaliśmy faunów – mówi tata i powoli, niepewnie się uśmiecha.
„Nadal umie. A gdy się uśmiecha, wydaje się większy, wyższy, młodszy”, myśli Ewa.
– Mazury… nasz stary, wiejski domek. Dlaczego babcia Irena go sprzedała? – pyta.
– Nie mieliśmy pieniędzy. A twoja babcia dokładała do budowy naszego domu, gdy nie udało mi się wygrać teleturnieju.
Ewa wciąż wpatruje się w malutkie zdjęcie.
– Przypominam sobie – mówi. – Chodziłeś ze mną po lesie. Płoszyliśmy łabędzie na jeziorze, bo chcieliśmy usłyszeć dźwięki, jakie wydają ich skrzydła w locie. Mówiłeś, że to jest muzyka. Pokazywałeś mi ćmy i nie pozwalałeś bać się nietoperzy i pająków.
– Są pożyteczne. I piękne – bąka ojciec.
– Bardzo lubiłeś tam jeździć. Ja też. Dla mnie Mazury to weranda z dzikim winem, na której się bawiłam, jezioro z łabędziami, ćmy i pająki. No i fauny. Fauny na łące. A dla ciebie?
– Frau Schnittke – mówi niezrozumiale tata.
– Że co? – pyta Ewa. – Co to jest to „frałsznit…” Jak powiedziałeś?
– Frau Schnittke, ale to nieważne – powtarza tata i dodaje: – Jezioro było codziennie inne i chyba to w nim najbardziej lubiłem. Kochałaś je, gdy byłaś dzieckiem. Mówiłem ci, że fauny chodzą się tam kąpać nocą. Chciałaś, żebyśmy poszli je obejrzeć. Uparłaś się, więc wziąłem cię nad jezioro o północy. Ale faunów nie było. Płakałaś.
Frau Schnittke:
rodzice Jana kupili starą chałupkę na Mazurach z myślą o synu i wnuczce i zaczęli szukać miejscowej „złotej rączki”, która mogłaby ją tanio wyremontować, o co w latach osiemdziesiątych nie było łatwo. W sklepach nie było kołków, gwoździ, śrub, wapna, a cement można było kupić dopiero po złożeniu podania w gminie. Żeby zbudować sławojkę (z oryginalnym serduszkiem w drzwiach – dlaczego akurat z serduszkiem, tego nikt nie wiedział), trzeba było przekupić pracownika tartaku, który pozwolił zajechać traktorem z przyczepą i nakładł do niej pospiesznie dwa kubiki wybrakowanych desek. Więc remont zrobili byle jak, byle najtaniej – i musiało wystarczyć.
Jednak ten dom, choć ponad stuletni i rozsypujący się, zbudowany nie z pustaków czy cegły, lecz z wielkich głazów spajanych gliną, nie odnawiany od lat, wciąż bronił się przed deszczem, śniegiem, mazurskim wichrem – i samotnością. Gdy Jan po raz pierwszy wszedł w jego niski próg, miał uczucie, że dom ucieszył się z jego obecności.
Trzeba było odnowić dwa zrujnowane pokoje i kuchnię, sień i stajnię – w której powstały później dwie kolejne letnie izby – a mimo to Jan z Teresą i malutką Ewą już spędzili tam wakacje. Rodzice Jana niechętnie – uważając, że dom jeszcze nie jest gotów do zamieszkania – jednak dali im klucze.
– …pod warunkiem, że uprzątniecie ogród – powiedzieli, patrząc nieufnie na Teresę, która ich zdaniem miała dwie lewe ręce do roboty, a ręce Jana trzeba było chronić, te wąskie, duże i długie dłonie pianisty, z palcami o rozstawieniu powyżej oktawy.
– Nigdy nie polubię tej rudery – mówiła Teresa, patrząc na opadające ze ścian tynki, na wyłażące z sufitu siatki z sitowia, na krzywą kamienną podłogę w sieni i wykoślawione małe okienka.
Dom z zewnątrz był jeszcze brzydszy niż w środku, dziwnie niski, długi, z zardzewiałym dachem, z rozpadającym się płotem. Ale Jan i mała Ewa widzieli tylko żywe, zmieniające się barwy jeziora, malwy, które kwitły w ogrodzie, nie dając się pożreć chwastom i słoneczne światło, które wpadając do środka, rozświetlało cieniutkie pajęczyny, zawieszone niemal w każdym kacie, tkane uparcie, wciąż od nowa przez niewidocznych lokatorów.
– Nienawidzę pająków – powtarzała ze wstrętem Teresa. – Gdyby twoi starzy pomyśleli, to daliby nam forsę na wakacje w Grecji, zamiast wyrzucać pieniądze na tę ruderę.
– Kiedyś ten dom, odnowiony i piękny, będzie dla Ewy – mówił Jan, a Teresa tylko prychała:
– Ewa będzie miastowa jak ja i nie zniesie wsi dłużej niż przez tydzień.
Jan, instruktor w ognisku muzycznym, miał dwa miesiące wakacji. Poza sezonem szkolnym dzieci nie chciały przychodzić na lekcje fortepianu, traktując to jako katorgę, porównywalną z lekcjami matematyki czy historii. Dom kultury zamierał w lecie i Jan miał mnóstwo czasu, by przygotować się do kolejnych teleturniejów.
Читать дальше