– Nie mogę – oznajmia. – Sąsiedzi zwróciliby uwagę, że idziemy gdzieś razem w dzień powszedni. Przecież nigdy razem nie chodzimy. Każdy by pomyślał, że dzieje się coś niezwykłego. A co może być niezwykłego w takim mieście jak nasze? Skoro to nie niedziela i nie msza, to gdzie możemy iść razem, jak nie na skrobankę? Dasz sobie radę. A jak już będzie po wszystkim, to nie wychodź od razu, tylko posiedź tam chwilę, bo będzie ci się kręcić w głowie. Pomyślą, że jesteś pijana albo co. Posiedź, poczytaj kolorowe pisma, w takich gabinetach zawsze są kolorowe pisma. Kiedyś była tylko „Przyjaciółka”, a dziś, o rany, setki pism! Skąd oni je biorą? Mnożą się jak króliki…! i nic się nie bój. Dadzą ci zastrzyk, będziesz myśleć, że gdzieś odlatujesz albo się zapadasz i szybko uśniesz, a jak się obudzisz, to wszystko znowu będzie w porządku. Ani to nie boli, ani nic, trochę pokrwawisz i do jutra przejdzie.
– Skąd wiesz? – pyta Ewa, patrząc podejrzliwie na matkę. – Skąd ty tak wszystko o tym wiesz?
Matka czerwieni się.
– Miałaś kiedyś taki zabieg? – docieka córka.
– Nie, no skądże – obrusza się matka. – Nigdy w życiu! i nie czerwienię się. Zrobiło mi się gorąco.
– Może masz klimakterium? – stwierdza złośliwie Ewa. – Czytałam w jednym z tych twoich pisemek, że wtedy są uderzenia gorąca albo zlewne poty. Masz zlewne poty?
– Jakie klimakterium?! Jakie zlewne poty? Dam ci w mordę, to zrozumiesz, co za głupoty opowiadasz! – krzyczy matka. – Ja mam dopiero czterdzieści lat!
– Czterdzieści jeden. To dużo – mówi bezlitośnie Ewa. – No powiedz? Miałaś skrobankę?
– Nie! Nigdy! w takiej porządnej rodzinie jak nasza, nikt nigdy w życiu…
– Mamo… Będzie mi łatwiej.
– To jest jak wyrwanie zęba, mówiłam ci.
– I rwałaś kiedyś tego zęba?
– Jak ma ci być łatwiej… Tak. Raz.
„Dwa razy, dwa. Raz przed tobą i raz przed Złotkiem. A Złotka w ogóle miało nie być”. Matka odwraca się do niej plecami. Puszcza kasetę z Presleyem i zaczyna przestawiać talerze w kredensie. Ewa patrzy na nią w zamyśleniu.
„Biustonosz odciska się jej w fałdach tłuszczu. Ma dopiero czterdzieści jeden lat, a wygląda na pięćdziesiąt, dlaczego? Nie chcę tak wyglądać w jej wieku”.
Plecy matki drgają. Ewa niepewnie podchodzi i zagląda jej w twarz.
– Płaczesz…
– Gdy pomyślę, że on nigdy nie słyszał tej piosenki…
– On? Może to była ona?
– Na pewno on. Czułam – szlocha matka. – Wciąż chciałam jeść kiszone ogórki i kwaszoną kapustę, a wtedy jest chłopiec. Jak wolisz czekoladę, to rodzi się dziewczynka.
– A jak masz apetyt na jedno i drugie? To wtedy co? Obojnak? – pyta przekornie Ewa. – Bo ja chcę jedno i drugie. I wiesz co… on mógłby nie cierpieć Presleya.
– A ja bym mu dała na imię Elvis – pociąga nosem matka.
„Jezu, biedny dzieciak”, myśli Ewa.
– I on nigdy nie widział naszego miasteczka.
– Sama mówisz, że nie ma czego oglądać – mruczy Ewa.
– Ani rzeki, lasu, łąki…
– Przecież nie lubisz lasów, łąk i rzek, ty wolisz wielkie miasta, w których nigdy nie byłaś – przypomina Ewa.
– No tak – mówi matka, pociągając nosem i ocierając dłonią łzy.
– A co tata na to, że mu wyskrobałaś małego Elvisa?
Matka nagle prostuje się z błyskiem w oku:
– Ty myślisz, że ja zawsze byłam taka gruba i miałam czterdzieści lat? i jedyny, który na mnie poleciał, to twój tatuś?
– Więc to z kimś innym – mówi wolno Ewa, czując w swoim głosie niezrozumiałą wrogość.
– No, co ty… Ja tylko tak, żeby cię uspokoić, żebyś się nie bała. Nie, nie było nikogo innego. Słowo. I nie wpadnij na pomysł rozmawiania o tym z ojcem, bo zrobisz mu przykrość. Przecież znałaś babcię Marię! Już ona by mi dała, gdybym ośmieliła się puścić przed ślubem! a Jacek to była tylko taka niewinna, szczeniacka miłość.
– Jacek – powtarza Ewa.
– Yhm… No, idź już, bo się spóźnisz. Dobrze schowałaś forsę?
– Do majtek i biustonosza.
„Jacek?… Oczywiście, wyskrobała mu Elvisa i teraz płacze. Pewnie gdy byli razem z tym Jackiem, to sobie puszczali Presleya. I dlatego ona go teraz tak słucha i słucha. Ale tacie nie powiem. Nic. Nigdy mu nic nie mówiłam. Nawet gdy byłam całkiem mała”.
Nic:
mama jest piękna jak macocha z bajki o królewnie Śnieżce, opalona, w złotożółtej sukience, a czubki palców ma unurzane w krwi, która zastygła na paznokciach w postaci emaliowych kropli.
– A pana żona gdzie? – pyta, uśmiechając się do obcego mężczyzny; mała Ewa widzi, jak uśmiech spływa z jej krwistych, szerokich warg i falującym ruchem złotej rybki z akwarium płynie ku ustom obcego pana. Pan oblizuje się nerwowo. „Chce mu się pić?”, myśli mała Ewa.
– Na wczasy nie przyjeżdża się z żoną, zwłaszcza gdy jest się kaowcem – mówi pan, mrugając okiem i wydymając usta. Ta obca nazwa – „kaowiec” – brzmi w uszach małej Ewy niezrozumiale i złowieszczo. – Ja mam za zadanie sprawić, żeby pani czuła się tutaj dobrze. Jak najlepiej. Wspaniale. Pani, a nie moja żona – dodaje pan z szerokim uśmiechem, który mknie ku mamie i łaskocze ją po twarzy.
Mama odruchowo dotyka dłonią policzka i mruży oczy. Tata siedzi tuż obok, przygarbiony, mały, jakby go wcale nie było. A pan wręcz przeciwnie. Jest go za dużo, jakby zajmował cały stolik, przy którym siedzą.
„To o takich jak on babcia Maria mówi: «Uważaj, bo przyjdzie pan i cię zabierze». Tacy jak on mają złe oczy. On ma. I zaraz zrobi coś mamie. Coś złego. Już zrobił. A tata nic nie widzi”, myśli mała Ewa, czując, że musi szybko im pomóc. Trzeba stąd iść i zabrać ich oboje.
– Chcę siusiu – mówi głośno.
Ale mama, zamiast skorzystać z okazji, nerwowo odpowiada:
– Nie teraz, Ewcia, jeszcze wytrzymasz.
– Nie wy-trzy-mam! Nie wy-trzy-mam! – skanduje dziewczynka głośno.
Pan patrzy na nią nieprzyjaźnie. Ma złe oczy. Bardzo złe. Ewa wstaje gwałtownie i pełna napięcia, płynącego ku niej gorącymi falami od matki, zaczyna podskakiwać na jednej nodze.
– Nie wytrzymam! Nie wytrzymam! Nie wytrzymam! – powtarza głośno, do rytmu.
– Nie skacz, bo się przewrócisz i złamiesz nogę – mówi mama mechanicznie, nawet na nią nie patrząc.
Patrzy na pana, nie odrywa od niego wzroku i mała Ewa dostrzega, że pan powoli zamienia się w wielki, czerwony język, który dysząc jak jęzor psa, zbliża się wolno ku mamie, pragnąc jej dotknąć gorącym czubkiem.
„…dotknie, a potem zwinie ten jęzor i wciągnie mamę do żołądka. Chodźmy stąd, chodźmy stąd”, modli się Ewa do mamy, lecz mama w ogóle nie słyszy jej milczącego, choć natarczywego wezwania.
– Tato, chodźmy stąd – mówi mała Ewa, a mama szybko dopowiada:
– Tak, weź ją do toalety, a potem do domu. Jest śpiąca i nudzi. Ja zaraz przyjdę.
Mama teraz też oblizuje wargi, a jej język jest również czerwony, choć dla odmiany wąski, smukły i ruchliwy jak wąż.
– Zaopiekuję się pana żoną, to należy do moich obowiązków. Płacą mi za to – głos pana jest słodki i kleisty jak cukrowa wata. Mama też robi się słodka i kleista. „Gdy jej dotknę, przylepi mi się ręka”, myśli mała Ewa i ostrożnie dotyka mamy. Mama podskakuje nerwowo.
– Nudzisz i dostaniesz w tyłek. Jan, miałam tu wypocząć, zrób coś z tym bachorem – mówi półgłosem, w ogóle na nich nie patrząc.
– Tak – mówi tata, bierze Ewę za rączkę i mocno ściska. – Tak – powtarza.
Читать дальше