Dziecko nagle zapłakało. Nachyliła się nad nim, a rysy jej twarzy bezwiednie zmiękły. Spojrzała na niemowlę tak, jak patrzyła kiedyś na kota przejechanego przez auto. Z połamanymi łapami, dziwnie spłaszczony, ale wciąż żywy, leżał na chodniku, próbując unieść głowę, i wydawał z siebie bezradny, dziecięcy płacz. Nie umiała mu pomóc. Najmądrzej byłoby go dobić, ale tego też nie potrafiła. Umiała, jedynie zatkać uszy i przyśpieszyć kroku. Nie chciała słuchać tej bezsilnej prośby o pomoc.
– Ratunku… pomocy… – wyszeptała teraz bezgłośnie, ale Adam już wyszedł i nikt jej nie usłyszał.
*
Pan stwarzał światy mające Początek, ale bez Końca. Stwarzał je wciąż na nowo, wierząc, że następny będzie lepszy. Niekiedy Mu się udawało. Prawie zawsze a dawały mu się dzień i noc, były bowiem skrajnie różne i miały w sobie naturalną urodę światła i mroku.
– TO JEST DOBRE – mówił Pan bez cienia wątpliwości.
Mówił TO JEST DOBRE także wtedy, gdy wiedział, że Mu się nie udało. Pragnął w ten sposób dodać sobie otuchy. Gdyby utracił odwagę stwarzania, wszystkie światy, w jednej chwili, zapadłyby się w nieskończoną, czarną dziurę, w której nie tylko nie było miejsca dla człowieka, ale nawet nie istniał czas. A światy i ludzie nie mogą istnieć w oderwaniu od czasu, choć czas może istnieć bez nich.
Ale właśnie ze stwarzaniem ludzi bywało różnie. Dlatego Pan, metodą prób i błędów, stwarzał też Dary i ofiarowywał je ludziom, aby ich doskonalić. Doskonalenie także nie zawsze się udawało. Albo Dary były nie dość dobre, albo ludzie nie rozumieli, dlaczego zostali wybrani, by je otrzymać.
Jeśli jednak stwarzanie było żmudne, monotonne i nieskończone, jak Wszechświat, to stwarzanie Darów nosiło w sobie elementy niespodzianki,
*
Kobieta, którą przysłał lekarz, miała na imię Anna i weszła do izolatki z uśmiechem tak szerokim, że niemal przepoławiał jej głowę.
– Piękne dziecko – powiedziała, nachylając się nad niemowlakiem.
Ewa parsknęła, wydając z siebie dźwięk pośredni między chichotem a nienawistnym, stłumionym w gardle szlochem.
– Czego pani chce? – spytała.
– Chcę panią uratować przed błędną decyzją – powiedziała nieśmiało kobieta.
– Co to panią obchodzi? – Ewa poczuła, jak narasta w niej wrogość do przesadnego uśmiechu nie-znajomej, do mdłego smaku jej dobrej woli, do nieznośnego wyrazu współczucia, które rozlewało się na jej twarzy.
– Może obejrzy pani zdjęcie mojej córeczki? – powiedziała tamta. Zdjęcie miała widocznie przygotowane, gdyż wyjęła je z torebki jednym ruchem. Ewa zerknęła: z kolorowej fotografii ufnie uśmiechała się kilkuletnia dziewczynka. Ten uśmiech uwypuklał wszystkie typowe cechy zespołu Downa i działał porażająco na Ewę, gdy wpatrywała się w okrągłą, sympatyczną buzię w równie okrągłych okularach.
– TO od razu widać – powiedziała bezwiednie i przygryzła wargi. “Ja cierpię, ale czy muszę ranić tę kobietę?”, zadała sobie pytanie. Lecz Anna nie wyglądała na zranioną. Z niemal naturalnym uśmiechem odparła:
– Jasne, że widać – i dodała tonem poufnego wysiania: – Bałam się, idąc do pani. Zawsze się boję.
– Zawsze? Co to znaczy “zawsze”? – spytała Ewa.
– Tych dzieci rodzi się więcej, niż pani myśli.
– Płacą pani za to, czy co? – spytała Ewa agresywnie.
– Nie, nie płacą – odparła niezrażona kobieta. – Ale widzi pani, ja jej nie odrzuciłam. Więc przychodzę, aby namówić inne, by też tego nie zrobiły.
– Kogo pani żal? Opieki społecznej? – żachnęła się Ewa. – W końcu to z naszych podatków.
Już podjęła decyzję i postanowiła, że nawet zastęp kobiet z małymi mongołami do niczego jej nie nakłoni. Czuła się wolna i gotowa zaczynać wszystko od nowa.
Kobieta przysiadła na łóżku i wpatrzyła się w niemowlę. Na jej twarzy znowu pojawił się uśmiech, lecz inny niż przed chwilą.
– Pani nie wierzy, że te dzieci można kochać, czasem nawet bardziej niż te zdrowe. Ja mam dwójkę, Jacka i Elżbietkę. Elżbietkę kocham mocniej niż Jacka, bo ona bardziej tego potrzebuje. Takie dzieci są spragnione miłości…
Ewa milczała. Kobieta usiadła i wciąż nie odrywając wzroku od niemowlęcia, mówiła dalej:
– Nazywamy je Darami Pana, wie pani? Lub dziećmi Boga.
Ewa parsknęła śmiechem.
– Kto wymyślił tę głupią nazwę?
– Nie wiem – odparła kobieta. – Gdy urodziła się Elżbietka, ta nazwa już była w użyciu. Używa się jej od lat. Może od zawsze? Mnie przekazała ją inna matka, która przyszła do mnie do szpitala, tak jak ja teraz przychodzę do pani. Niekiedy mówi się także “dzieci czujące inaczej”.
– Ha! Political correctness! – prychnęła gniewnie Ewa. Na temat political correctness mieli z Adamem ustalone zdanie. Teraz, z nie tajoną satysfakcją, wykrzykiwała je przed tą obcą kobietą: – Murzyn to Afroamerykanin, tak? Jakiś zwolennik politycznej poprawności tak się zagalopował, że Afroamerykaninem nazwał Nelsona Mandelę, byle nie powiedzieć “czarny”! Cygan to Rom, pedał to gej lub “kochający inaczej”? A przygłup to “czujący inaczej”, a nawet “Dar Pana”, tak?
– Właśnie tak – powiedziała spokojnie kobieta. – Czemu raczej nie zastanowi się pani, skąd się to wzięło?
– Skąd? – spytała gniewnie Ewa.
– Nie czyń drugiemu, co tobie niemiło, nie rób mu przykrości, gdy nie musisz… kochaj bliźniego…
Ewa milczała. Kobieta irytowała ją w tej chwili jeszcze bardziej. Mówiła komunały. Umoralniała.
– Pani nie wie, że w narodzinach tego dziecka może kryć się coś dobrego… bardzo dobrego. Ono wiele dla pani zrobi samym swoim istnieniem – mówiła nieznajoma.
– Niech mi pani nie próbuje wmówić, że w narodzinach tego dziecka jest tyle dobrego. Proszę lepiej powiedzieć, co jest najgorsze – zaproponowała chytrze. Ale kobieta potraktowała jej pytanie z powagą. Namyślała się przez dłuższą chwilę, jakby chcąc wybrać to, co najważniejsze. Jej spojrzenie wędrowało od niemowlęcia ku matce i z powrotem. Ewie wydawało się, że widzi w nim błysk, współczucia.
– Dla mnie najgorsze były dwie rzeczy – odparła wreszcie. – Moja córeczka nie mówiła do piątego roku życia. Ani słowa. Wydawała tylko różne mruczące dźwięki Słyszy pani, jak paplają normalne dzieci, i ogarnia panią strach, że ona nigdy nie powie jednego sensownego zdania. Ba, jednego słowa. A przecież wszystkie w końcu mówią. Jedne wcześniej, inne później. Ale mówią. I pewnego dnia powiedzą: “Kocham cię, mamo”. Owszem, niektóre na całe życie zachowają własny, uproszczony język, lecz czują to samo co inne. A może więcej?
Kwa milczała. Kobieta westchnęła głęboko:
– Ale są gorsze sprawy… – urwała, jakby szukając właściwych słów. Szukała ich długo i wreszcie znalazła: – Nie jest łatwo nauczyć je porządku. Codziennie, gdy odbierałam Elżbietkę z przedszkola integracyjnego…
– Integracyjnego? – powtórzyła Ewa.
– Tak, są specjalne przedszkola, w których dzieci normalne bawią się z… – zaczęła kobieta i znowu urwała, a Ewa dokończyła:
– …z nienormalnymi.
– Tak. Zapisałam tam Elżbietkę i… i prawie każdy dzień był upokorzeniem – ciągnęła kobieta.
– Upokorzeniem… – powiedziała Ewa i zawiesiła głos.
– Mówiłam, że te dzieci bardzo długo nie potrafią nauczyć się porządku – przypomniała Anna.
– Rozumiem: bałaganią, nie sprzątają zabawek, niszczą wszystko? – spytała Ewa rzeczowo.
Читать дальше