Zazdrośnie patrzę na krowę za oknem. Wyprowadzający ją chłop stoi przy niej, jakby dostał od żony polecenie:
– Idź no, Zenek, na pole i zrób mleka do kawy, bo zabrakło.
Dzwoni Głowacki, nigdzie nie ma przewodników po Madrycie. Wykupili ludzie prezydenta, wszystkie sto z całej Warszawy. Tylu się ich chyba zmieści do samolotu na madrycką konferencję.
– Co w niej jest? Oczu oderwać nie można, a zwykła taka – zastanawia się Piotr, oglądając zajawkę filmu z Liz Hurley.
Misiak mówi to samo. Na sesję z Hurley zeszli się faceci z okolicy, chociaż w innych studiach były młodsze, bardziej rozebrane modelki.
– Ona ma oczy w kształcie orzęsionej cipy, nie widzicie? – podsuwam rozwiązanie.
– Mamusiu, ja siebie lubię – odkryła dzisiaj Pola, przewijana w pośpiechu.
Zaraz mam samolot, jest strajk taksówkarzy i mogą być korki.
– I niech ci tak, dziecko, zostanie do końca życia – proszę.
– Amen – potwierdza Piotr.
Dzisiaj w łepetynce odłupała „ja” od „siebie”. Przewrót kopernikański w drewnianej chatce. Przytulam Poicie. Nieważne, kim będzie jej „ja”, nieważne, jak ma na imię. Dla mnie prawdziwe to zawsze „moja córeczka”. Tym, co dzisiaj powiedziała, zrobiła wielki krok w kierunku samej siebie, tak podobny do jej pierwszego samodzielnego kroku. Gdy mając roczek, pewnie stanęła na nóżkach, wyciągaliśmy do niej ręce, czekając, kogo wybierze:
– No chodź, chodź do mamusi!
– Chodź, chodź do tatusia!
A ona nie poszła ani do mnie, ani do Piotra. Podreptała do uśmiechniętej, szczęśliwej dziewczynki w lustrze.
Spóźniłam się na samolot. Ale no pasaran, nie odpadnę walkowerem. Głowacki z Foglerem, szefem Ars Polony, holują mnie telefonami: Próbuj, próbuj. Jeszcze masz dwadzieścia minut, dziesięć, jeszcze nie wpuszczają.
Heroicznie po czasie wkraczam na lotnisko, miałam farta: samolot odleci godzinę później.
W kolejce do odprawy, wśród rodaków wymyślam nowe logo polskich linii. Mało kto na świecie rozumie napis „LOT”. Zamiast tego przednia rufa, pysk, czy jak to się tam nazywa w samolocie, powinna być ozdobiona wielkimi wąsami rozwiewanymi wiatrem. Wtedy każdy, z ziemi czy powietrza, rozpozna: Polska.
Gdyby jeden wąs był na biało, drugi na czerwono, to wyparłyby narodowo i patriarchalnie latawiec mający nas reklamować w Europie.
Z przesiadką w Paryżu lecimy pół dnia. Wkuwamy z Głowackim samouczkowy hiszpański. Decydujemy się perfekcyjnie opanować: Yo soy Carlos. Wykrzykujemy to taksówkarzowi w Madrycie, a on ucieszony, że go znamy, potwierdza: Si, si, yo soy Carlos.
Ma ręce zajęte kierownicą, więc gestykuluje twarzą wyrażającą ulgę – wreszcie koniec upałów. Wyciąga język w stronę uchylonego okna i zlizuje deszcz, rozumiemy, że pierwsze krople od wiosny. Co za sugestywny kraj. Ma się ochotę powąchać niebo nabrzmiałe deszczem, jest tak blisko.
Kwaśniewski i orszak biznesmenów idą do pałacu słuchać Chopina z okazji Dni Kultury Polskiej. My z Głowackim też chcemy do króla. Nie daliśmy, co prawda, ani grosza na Quo vadis, ale również czujemy się twórcami.
Stanowcza odmowa, trzeba było załatwiać wejściówki wcześniej. Postanawiamy się odciąć od rządowych ważniaków. Będziemy mówić, że my nie przylecieliśmy z okazji Dni Polskich. Hiszpanie zaprosili pisarzy na G: Głowackiego i Gretkowską, z okazji pięćdziesięciolecia odkrycia punktu G.
Niebo jest dzisiaj kopią z el Greca, z nieba deszcz. Na szerokiej madryckiej Grań Via, gdzie mamy hotel, poranne zapachy churros - narodowych rogalików maczanych w kawie i czekoladzie.
Co ja robiłam pięć lat w Paryżu? Tu jest rozmach, przestrzeń i metropolia. Nic z francuskiego wy-picowania, bez szpanu innych stolic. Ludzie normalni, no, prawie… charczą barbarzyńskie h z głębi gardła i warczą rrrr. Do tego dziecięce, sepleniące c. Dziecko i dziki zarazem. Hiszpański ma kilka oktaw skrajności: od skowytu korridy do kwilenia dzieciątka noszonego w procesjach.
Zaczynamy jeść hotelowe śniadanie o 9.00. O 11.00 schodzą się Hiszpanie. Odprawiają długimi churros poranne fellatio na słodko – tykanie własnych erotycznych snów.
Priekrasnyj Janusz prowadzi mnie do Prado i popycha w obrazy. Najpierw średniowieczne madonny. Kneblują oseska sycącą doskonałością cyca. Kula świata w usta.
Chcę się jeszcze powłóczyć po salach, nacieszyć tą gotycką ciszą przyklejoną farbą do płótna i desek. Głowacki ma jednak swój plan. Zagania mnie jak zwierzynę przed Boscha.
Staję przed znanym z popkulturowych makatek Ogrodem rozkoszy ziemskich i dostaję mdłości. Jedyny raz w życiu mdliło mnie tak w ciąży, a na pewno nie przed obrazami. One są zawsze szczelnym akwarium, z którego nie wypełznie żaden z namalowanych potworów. U Boscha jest gdzieś pęknięcie. Znalazł sposób, by przelać swoje koszmary prosto w oglądającego. Nie patrzę na niego tylko oczami. Daję się wciągnąć węchem, brzuchem, pobladłą skórą, tak jak on malował – całym sobą. Wymieszał oślizgłe skorupiaki, rośliny wbijające się w ludzkie ciało, wplątane w żywioły i syfilis.
Po piekielnej, lewej stronie tryptyku autoportret Boscha. Jest diabelskim Antychrystem przedrzeźniającym Chrystusa, bo też umiera od ran. Sączących się ran syfilisu – choroby miłosnej, na którą cierpiał. Ma upiornie białą twarz wychylającą się z ciała tak okaleczonego, że przypomina ono bardziej kokon, z którego wylęgła się głowa. Umęc2Ona wyobraźnia Boscha podana jest na tacy tego obrazu niby wykwintne danie z owoców morza. Jeśli nie od nich, to na pewno od niej zalatuje rozkładem.
Namalowany tu świat nie jest doskonalą kulą, podwodną perlą. To przemyślnie skonstruowana pułapka. Wystają z niej pożerane ludzkie kończyny.
Wieczne bycie, jego ogniste krople spermy kapiącej z pokolenia na pokolenie może ugasić tylko jeszcze większy płomień – apokaliptycznego końca namalowanego w epilogu.
Słońce Boscha nie świeci. Jest wysuszonym plasterkiem pomarańczy. To, co on maluje, ma inne słońce, nie z tego świata. Z wyobraźni żerującej na życiu. Urągającej jego kalekiej skończoności. Bluźnierczy tryptyk obejmuje widzów skrzydłami zamieniającymi się w jadowite macki. Przytrzymują one przed obrazem ofiarę z ludzi już na wpół przegniłych grzechem. Stąd ten smród, ode mnie samej? Czy od perwersyjnego zestawienia bladości z przegniłym różem?
Potem Goya. Albumowe reprodukcje nie mają z nim nic wspólnego. Jest współczesny jak każdy koszmar. Późny Goya – ślepy, głuchy – malował to, co odcisnęło mu się w środku, w jaskini czaszki. Bez złudzeń, bez koloru, czernią i szarościami. Biel nie jest u niego światłem, jest przerażeniem, że coś widać, że nie dało się ukryć.
Sabat Goyi – groza diabła, wokół którego się rozgrywa, jest właśnie ze spojrzeń. Z wyglądu czarne krówsko, w oczach wpatrzonych w niego czarownic – demon.
Dobitność hiszpańskiego to najlepszy podkład dźwiękowy dla tych wykrzyczanych obrazów.
Uciekam z Prado, z tej świątyni sztuki, ze świątyni ludzkiego nieszczęścia. Na koniec kątem oka La yenerable mądre Jeronima Velasqueza. Portret zakonnicy jest portretem inkwizycji o płonących oczach, w czepeczku niemowlęcia i z grzechotką krzyża. Okrutna niewinność ognia.
Wracam do hotelowego pokoju. Kładę się na łóżku i w półśnie, gdy nie jestem już sobą, a nie ma jeszcze sennych postaci, zapadam w panieński pokój. Podobny do tego, przyciasny, ale od którego wszystko może się zacząć. Krakowskie pokoje, akademiki, paryskie chambre de bony, gdzie przysiadałam się ciągle do zawzięcie milczącej samotności.
Читать дальше