Początek czerwca. Warszawa
Dostawałam już honorarium w czekoladzie wysyłanej paczkami na moją szwedzką wieś, gdzie protestanci od pokoleń zajadają się czymś niegrzesznie czekoladopodobnym. Dzisiaj księgowy z wydawnictwa dał mi olbrzymi lapis lazuli, na szczęście. Prawie kilogramowy, niebieski,, oszlifowany kamień ze złotymi żyłkami. Mój kamień z horoskopu dla Wag. Z lapisem w plecaku maszerowałam więc Nowym Światem, wypatrując szczęścia, jakie miał mi przynieść. Przy Foksal spotkałam Grzegorzewskiego – dyrektora Teatru Narodowego. Dyrektor, świeżo po operacji, huknął na przywitanie:
– Kto nie ma by – passów, ten frajer pompka!
On w znakomitej formie szykował się do premiery Operetki. Zapytał, czy nie przyjęłabym roli Albertynki. Złote żyły nabrzmiały. Debiut na scenie narodowej… Niewinność, prawda, młodość i… nagość. Nie wyrwę się jednak ze Szwecji, zostawiając Piotra Pietuszkę Pietuszkina samego po to tylko, żeby rozbierać się wieczorami w teatrze. Pietuszkin uwielbia Gombrowicza, ale chyba jeszcze bardziej mnie. Nie, absurdalne, ta Albertynka i skandal, zbyt tania prowokacja.
– Niestety, panie dyrektorze, doceniam, chciałabym, ale… się nie nadaję. Oczywiście pomyślę.
Wróciłam na swoją skandynawską wieś. Wyczyściłam lapis lazuli i położyłam koło łóżka.
Boję się badań, lekarzy: wykryją paskudztwo, zamieniając życie w hospicjum. Nie obmacuję sobie piersi w poszukiwaniu guzów. I tak już wyglądają dziwnie, jak dwa sterczące nowotwory zalakowane różowymi strupami sutek, gotowe chrupnąć pod palcami.
Coroczna wizyta u ginekologa. W poczekalni szpitala ulotki: Specjalistyczna poradnia dla lesbijek. Czy one chorują na coś innego, specjalistycznego?
Wchodzę do gabinetu, rozkładam nogi w fotelu. Wywiad:
– Wiek?
– Trzydzieści sześć lat.
– Tabletki antykoncepcyjne?
– Nie. Nie mogę, nadciśnienie.
– Inne środki?
– Od tylu lat znam swój organizm… wiem, kiedy jajeczkuję, w płodne dni prezerwatywa.
– Ciąże? Aborcje? – Nie.
– Problemy? – Żadnych.
Wszystko powinno być w porządku. Mam jednak złe przeczucie. Macica to organ jasnowidzenia – uważa mój znajomy, Jarek M. Tłumaczył mi tydzień temu, kiedy odwiedziłam go w secesyjnym mieszkaniu, obwieszonym ezoterycznymi symbolami:
– Nie pozwól jej nigdy sobie wyciąć – przestrzegał, mocując na ścianie w kuchni chińskie zwierciadło bagua odpychające złe moce.
Może to jasnowidząca macica podpowiada mi teraz: „Nie jest dobrze”?
– I co, pani doktor? – widzę jej minę, jakby na – macała okruchy, których nie może ze mnie wydłubać.
– Nie podoba mi się tu, po prawej stronie – włącza USG. – Proszę spojrzeć, cztery centymetry czegoś…
Nic nie widzę. Śnieżący, zepsuty telewizor albo radar, omiatający mój brzuch w poszukiwaniu wroga.
– Ale co to jest, pani doktor?
– Cysta, równie dobrze mięśniak, raczej mięśniak… nie wiem. Kiedy ostatni raz była pani na badaniach?
Ten medyczno – kryminalnie zatroskany głos: „Kto jest mordercą, kto ostatni widział i słyszał…” – Ależ proszę się nie martwić: biopsja, operacja, to absolutnie nie musi być…
Wychodzę na parking i rozpłakuję się Piotrowi.
– Spokojnie, spokojnie – przytula mnie bezradnie.
A ja ryczę przerażona sobą, że tak naprawdę poczułam ulgę, że już. Nie trzeba dłużej czekać, nareszcie umrę, byle mnie jeszcze nie męczyli. Po co?
Planuję śmierć: za wszystkie oszczędności lecę do Australii. Zdycham w słońcu, na plaży, jak samobójczo rzucający się na piasek delfin. Zamiast szpitali i zimna matczyne ciepło nagrzanej ziemi, kolory. Jeśli zacznie boleć nie do wytrzymania, wejść do bezpiecznie kołyszącego oceanu, wsunąć się pod fale. Umierając, nie bać się ciemności. Widzieć prawdziwe tropikalne niebo rozgrzane Słońcem i gwiazdami.
Miały być wakacje, zamiast tego siedzę na Saskiej Kępie w poczekalni lekarza. Pocieszam się, że lekarza, bo dokładniej – akupunkturzysty.
„Lekarz chirurg ze specjalnością tradycyjnej medycyny chińskiej” – oglądam wizytówkę, czekając na swoją kolej. Spodziewam się bełkotu o Ying, Yang, ponakłuwania szpikulcami i zrobienia ze mnie cierpiącego jeża. Przerażona niejasną diagnozą szwedzkiej ginekolog, jestem w pokornej fazie szukania cudu. Podręcznikowe etapy zgody na śmierć, buntu („Dlaczego ja?!”) mam już za sobą.
Gabinet urządzony po europejsku, ale pytania Igiełki dość egzotyczne: kiedy się pocę, o której budzę się nocą. Bierze mnie za ręce. Bada puls, ogląda język i oczy. Wyrok:
– Za dużo ognia, za mało wiatru.
Kiwam głową: wiatr, woda, powietrze. Zachodnia medycyna jest równie precyzyjna: nie wiadomo: cysta, mięśniak czy rak. Igiełka jednak zaczyna mówić rzeczy dziwne: wylicza moje schorzenia i choroby, o których jej nie mówiłam. Z pulsu „wieszczy” szmery w lewej komorze serca. Daję się nakłuwać, nic nie boli.
Z igłą pod żebrami, wbitą według chińskiej medycyny w „punkt szczęśliwości”, wysłuchuję nowych przykazań:
– Tylko gotowane, w tych samych porach dnia. Spać w białych skarpetkach. Za godzinę, dwie możesz się poczuć senna – przestrzega.
Wsiadam do pociągu Warszawa – Łódź. W okolicach Skierniewic zamiast drzemki nirwana. Igła rzeczywiście uruchomiła punkt szczęśliwości. Za Widzewem błogostan mija, zbliżam się do Łodzi, mojej Matki Fabrycznej.
Dwa dni później wracam do Igiełki w nabożnym przekonaniu, że ma rację. Zrobiłam echo serca i znaleźli coś w lewej komorze. Już na serio słucham jej pouczeń:
– Ostrożnie z mlekiem, serami. Chora wątroba przerabia je na tkankę, odkładaną w narządach rodnych.
Tak irracjonalny Wschód wyjaśnia, skąd się wzięły we mnie cztery centymetry czegoś dziwnego. Igiełka obiecuje wyleczyć cystę czy mięśniaka, ale musi wiedzieć dokładnie, co to jest i gdzie. Niestety, tego nie potrafi ustalić nawet szwedzko – zachodnia medycyna. Na drugim seansie akupunktury wbijanie długich, srebrnych szpikulców boli.
– Boli? – upewnia się Igiełka. – Znakomicie, pobudziliśmy meridiany, kanały energetyczne.
Więc moje bolesne pokrzykiwanie przy każdym kolejnym wkłuciu jest nieco triumfalne. Przez igły, bez strzykawek wpływa w moje stopy, nadgarstki i brzuch subtelna energia wszechświata. Za jedyne dwadzieścia dolców. Zachodnie ceny za mądrość Wschodu.
Znowu w domu, w Szwecji. Przy łóżku lapis lazuli. Śpię w białych skarpetkach, co chroni nerki. Ze względu na „wątrobę nie wybieguję swoich codziennych dwóch kilometrów w lesie. Zamiast tego zaczynam ćwiczyć tai – chi. Jem tylko trzy razy dziennie, kolacja (Lekka jak mgiełka” – przykazanie Igiełki) przed siódmą. Wszystko zasypuję kurkumą (obrzydliwa żółta przyprawa, dalekowschodni szafran). Popijam gorzkim wywarem z korzenia arcydzięgla, czyli Radix Archangelicae (Anioł Korzenny) – może on i anioł uzdrowiciel, ale korzeniami w piekle smaku. Do tego woda Jana, czyszcząca nerki. Jestem ciągle wściekle głodna. Aaa tam głód, skoro jest szansa na wyleczenie, i mój organizm, wszechświat wchłonie tę kilkucentymetrową narośl.
Читать дальше