– Ręce! Obejmij się, zaciśnij – pokrzykuje, obstrykując moje przerażenie. Jest arogancki. Wydaje się mu, że przez to superprofesjonalny.
Nie potrafi zapamiętać imienia Piotra. Woła na niego „Petrol”. Sam wygląda na śniadego syna Maghrebu. Pytam go, gdzie się tak opalił. Nigdzie. Ma oliwkową cerę i czarne włosy. Rodzice są blond wyblakli. Trochę to dziwne? Zastanowił się. Pierwszy raz od przyjścia przestał trajkotać. Coś go wybiło z rytmu. Wszedł do sypialni i zobaczył zdjęcie Piotra w koloratce.
– Jesteś pastorem? – spytał z szacunkiem, gotowy na duchowe zwierzenia.
– Nie… kompozycyjnie pasował mi pod szyją biały kwadrat – przyznaje Pietuszka.
Powoli szaleństwo zajmuje nasz domek.
– Macie kiełbasa? – asystent fotografa, pół Szwed, pół Polak, mówi po polsku z amerykańskim akcentem. Trzy ostatnie lata był w szkole fotograficznej w Stanach. Jest młodziutki i pełen dobrych chęci.
– Tak tylko wygląda na polaroidach, zdjęcia będą lepsze – szepcze, widząc moją desperację.
Na zdjęciach nie będzie lepiej. Fotograf szklanym wzrokiem spogląda z jednakowym napięciem na mnie i na czajnik. Makijażystka mogłaby malować ściany. Stylistka robi za szafę – przyniosła ciuchy i wyszła na taras „pozażywać wsi”, zapalić papieroska.
Fotograf strzela zdjęcia, asystent podaje mu nowe naboje filmów. Nie ma czasu otrzeć sobie potu z czoła. Pewnie niedługo zardzewieje. Mydła i toniki zmyły z jego twarzy zmorę krost. Kosmetyki najnowszej generacji wygryzły trądzik. Gładkie oblicze nastolatka nie znosi jednak próżni (myślowej). Jest pełne percingowych narośli z metalu i grudkowatych kolczyków, powbijanych w brwi, nos, policzki.
Ekipa poszła po pięciu godzinach. Jesteśmy wykończeni. Uciekamy do łóżka pobyć tylko ze sobą.
Ostatnie fotki udające prywatność. Koniec. Na pewno żadnych zdjęć z Połą. Prywatne nie są moje pozy przy stole. Intymne jest to, co w głowie. Biało – czarne zdjęcie, stylizacja a la Marlena Dietrich w garniturze przy barze… Z dziury, wyciętej w marynarce, wystaje pierś. Z cylindra za uszy (królika) wyjęte niemowlę. Gdy będę już zdrowo po menopauzie, ktoś się zdecyduje w Polsce sfotografować taką madonnę, nie zalewającą się obłudą skwaśniałego mleka.
W przychodni nadstawiam palec do kłucia. Medyczna wersja bajki o Jasiu i Małgosi, wystawiających dla czarownicy paluszek – patyczek na spróbowanie.
Wyniki z rozmazanej krwi pojawiają się natychmiast w komputerze. Cukier i żelazo – bingo. Jesteśmy z Połą zdrowe, bez anemii.
Rita (położna) przygląda się mi niemal lubieżnie.
– Uwielbiam brzuchy. O, masz piękny, bez rozstępów – pomaga kłaść się na leżance.
Pietuszka, wielbiciel pup, zazdrośnie przygląda się przyjemności, z jaką Rita masuje mi pępek.
– Dziecko już przekręciło się główką do wyjścia – położna ogląda USC
– Grzeczna, dobrze ułożona dziewczynka – Pietuszka jest dumny z Poli. Zdrowe, gotowe do porodu maleństwo jest oczywiście jego zasługą. Nie mojej superodpowiedzialnej diety i wygodnej macicy.
W ciąży jak na wojnie: mogę stracić palce albo całe dłonie.
– Opuchlizna rąk nie jest zatrzymaniem wody – mówi Rita. – Ich drętwienie powoduje ucisk nerwu w nadgarstku. Gdybyś straciła czucie, konieczna będzie operacja poluźniająca ścięgna.
Chyba jestem za słaba na prawdziwą bitwę, nie potrafię już zacisnąć dłoni w pięść. Duszno mi.
– Dlaczego nieraz zachłystuję się powietrzem? – pytam Ritę o mój podwójny oddech.
– Czy ty się czegoś nie boisz? – jest podejrzliwa.
– Nie masz astmy, dziecko nie naciska na przeponę…
Nie boję się? Nie wiem… Kiedy zobaczyłam Połę kilka miesięcy temu na USG, zaciągnęłam się pierwszy raz takim astmatycznym oddechem. Chciałam dać jej więcej powietrza? Podzielić się życiem? W dzieciństwie topiłam się, dusiłam zadławiona zabawką. Czy to może być tak głęboko wdrukowane w moje ciało – oddech – rozpaczliwa walka o życie?
Ile się jeszcze we mnie chowa wspomnień, psychicznych dybuków, o których nie mam pojęcia. Noszę ciężką, wierzgającą istotkę, gotową do urodzenia, i nic o niej nie wiem. Pola śni swoje, ułożona głową w dół. Ma ponad dwa kilo (kilogram waży ta zaśniona łepetynka). Jak tu nie wierzyć w psychicznych lokatorów, opętanie, dybuki, skoro w człowieku jest tyle miejsca na cielesne (dwa kilo) i niezrozumiałe. A co dopiero na niewidzialne?
Wstaję nocą do kibla. W ciemnościach nie widzę siebie. Czuję ciężki pęcherz. Poduszki napuchnię – tych stóp i dłonie bez kilku palców. Boleśnie zaciskam ręce. Zdrętwiałe paluchy powoli odrastają na swoim miejscu. Przewracam nimi strony starych gazet, zostawionych w łazience. O, tydzień temu umarł Balthus. Czy to nie on groził swoim synom:.Jeżeli weźmiecie kiedykolwiek do ręki pędzel, poobcinam wam palce!” •
Chyba mam palcową obsesyjkę. Nimfetkowate ciała modelek Balthusa. Za niewinne na zwierzęco owłosioną płeć, zaklejoną dziewictwem między bezwstydnie rozchylonymi nogami. Żeby ją otworzyć pieszczotą, trzeba poślinić… palec.
Balthus, wymarzony ilustrator de Sade’a, oburzał się, gdy przypisywano mu perwersyjną wyobraźnię..Jestem malarzem religijnym!” – bronił się przed oceną ślepców, obmacujących jego obrazy.
A propos śmierci (Balthusa)… czy całe życie nie jest a propos śmierci?
Filmowy Hannibal to ilustrowanie książki ciekawszej od scenariusza. Wbrew kinowemu skandalowi, omdleniom wrażliwych widzów, ma w sobie mało wyrafinowania i napięcia.
Jedną z niewielu wad książki Harrisa jest niepotrzebna próba uczłowieczania potwora. Kanibalizm Hannibala Lectera, tłumaczony traumą pożarcia ukochanej siostry podczas głodu na Ukrainie. Hannibal nie potrzebuje takich usprawiedliwień, przynajmniej dla mnie. Jest przecież normalny. Jego rejestr psychologiczny obejmuje najniższe i najwyższe tony. Erudyta obdarzony przenikliwą inteligencją, a zarazem ludożerca, wracający instynktownie do najprymitywniejszych zachowań, do rytualnych korzeni ludzkości.
Przeciętniak jest albo inteligentem, odciętym od witalności instynktów, albo półgłówkiem, podążającym za stadnymi (współcześnie „masowymi”) instynktami.
Samotny Hannibal to subtelny „kanibal ludzkości”. Jej ciała i ducha – wytworów sztuki muzycznej, plastycznej, kulinarnej. Nie ma w tym sprzeczności. Bycie koneserem wymaga smaku, czyli połączenia świadomej inteligencji z instynktownym apetytem.
Muzyka Bacha, dzieła florenckiego renesansu, najdroższe wina, gęsie wątróbki – w świecie duplikatów, podróbek i hamburgerów. Hannibal wygryza dla siebie (dosłownie) w gąszczu masowej tandety drogę ku oryginalnemu pięknu. Byłby nadczłowiekiem, gdyby inni byli ludźmi. Są jednak pazernymi podludźmi (oprócz agentki FBI Starling i uczciwego pielęgniarza).
Lecter – psychiatra, obgryzający bliźnich, wyżerający im mózg, to metafora ludzkiej inteligencji złapanej w pułapkę przeciętności. Kiedy nie ma już dokąd się wycofać (opisywane w książce „wewnętrzne pałace wyobraźni Hannibala”), atakuje jak szczur, gryząc napastnika. Niespodziewanie kęs wygryzionego mięsa smakuje nie gorzej od proustowskiej magdalenki, przywołującej odległe wspomnienia dziecięcych miłości i rozczarowań (pożarta siostrzyczka). Czy wyrafinowany Proust, wybierając spośród innych przysmaków akurat magdalenkę, nie miał na myśli jakiegoś pulchnego Magdalenka, nadającego się do pożarcia?
Читать дальше