Wiosenny spacer. Łzy od słońca i rozjarzonego śniegu. Neandertalczyk, spacerujący wśród lodowców, nie musiał zakrywać dłonią oczu. Miał osłaniające od blasku wały nadoczodołowe. Płaskie czółko samicy Homo sapiens nie chroni mnie przed bolesnymi promieniami. Spuszczam na twarz włosy. Oczy przestają płakać, nos marznąć.
– Tu jest za dużo ultrafioletu, powinnaś założyć okulary – karci mnie Pietuszka. – Nie myślisz.
Myślę, może nie „technicznie”, o przeciwsłonecznych goglach. Korzystam z tego, co mam pod czerepem – własnej inteligencji, oraz tego, co czerep porasta – półdługich włosów Homo sapiensicy.
Big Brother, fascynujące. Pierwsze na Zachodzie od pięćdziesięciu paru lat jawne eksperymenty na ludziach. Tych w klatce i tych przed telewizorem.
Powinnam zawołać „Sziwo!” zamiast,Jezu!”. Hinduska muzyka ma tak erotyczny rytm… Wtrąca się do kochania, załapuje na trzeciego, jak dzisiaj rano… Wirtuozeria tabli jest kopulacją z dźwiękiem. Głębokim, zmysłowym posuwaniem w głąb ciała – medytacji, ekstazy, orgii. Pola, wcielenie miłości, chociaż powstała w podobnej chwili, zamiera. Przekręca się razem z nami, wygodnie układa, gdy jest już cisza i wtulanie do snu.
Jestem zakochana. Może nie wiem, czym jest poważna, dorosła miłość, chodząca w garniturze i z teczką, podpisująca zobowiązania, kredyty zaufania.
Czekając, marzę o nim, kiedy wróci do domu z nocnego dyżuru. Dzisiaj wyobrażam sobie na różne sposoby nasze pierwsze spotkanie – wcześniej mogłam powiedzieć „kocham”, zapomnieć o rozsądku i strachu przed tęsknotą. Po kilku latach wspólnego bycia razem, mieszkania, ciągle o nim marzę. Zakochanie jest w wyobraźni, więc tylko w myślach, nie naprawdę?
Wybrałam się na krótki spacer. Jeszcze dwa dni temu była śliska zima i Pietuszka musiał mnie pchać pod górę. Teraz dziesięć stopni, wiosna. Zamyśliłam się, i już nie było powrotu – za mną półtora kilometra, przede mną tyle samo. Zaliczyłam starą, kilkukilometrową trasę przez las. Pod koniec moja miednica przypomniała boleściwie, że nie służy już do marszu. Kości rozmiękły, puszczają ścięgna, ale po drodze nie było większego dramatu. Ciekawe, czy dam radę codziennie tyle chodzić.
W lesie ciepły wiatr wdycha w ziemię życie, rozgrzewa zmarzniętą i prawie martwą. Troskliwie zdmuchuje z niej śnieg, by mogła przyjąć w siebie nasiona traw, które przywieje tu za miesiąc.
Na szosie mija mnie ciężarówka z przyczepą pozgniatanych aut. Zmiażdżone karoserie nadal kolorowo lśnią w słońcu. Przypominają zgniecione złotka po cukierkach. Błyszczące i niepotrzebne.
Pałac Dalaj Lamy w Potali. Nie zastanawiałam się, kiedy go zbudowano. Wyrasta tarasami ze wzgórza naturalnie jak popękana skała. Twór przyrody albo nadprzyrodzona budowla wzniesiona mruczeniem mantr… W Dziejach dalajlamów Barraux, czytanych dla uspokojenia rozsądku, konkretny czas zbudowania pałacu: połowa siedemnastego wieku. W Polsce (Polszcze) wbijano wtedy na pale, w Europie ćwiartowano i palono na stosach. Jest osobne słowo na umieranie ludzi w przeciwieństwie do zdychania zwierząt. Nie ma jednak osobnych słów na zabijanie, torturowanie żywego ciała. Pali się, ćwiąrtuje również rzeczy. Może ciało jest rzeczą, a człowiek czasownikiem, wprawiającym ją w bezsensowny ruch: żyje, myśli, umiera.
Pola, Polka, ma słoneczne imię, od Apolla. Poczęta na początku kanikuły przeczekała w schowku zimę i jesień. Do słońca, do życia dorwie się w najładniejszą porę roku.
Budzę się wyspana o trzeciej nad ranem. Pietuszka na dyżurze. Błąkam się po mieszkaniu. Oglądam telewizyjne powtórki, czytam. Kładę się do łóżka o piątej, bez nadziei na sen. Jest mi dobrze albo smutno. Nie wiem. Skądś wzruszenie, żal? Płaczę. Zasypiam, dziecinnie ściskając róg poduszki.
To już nie są kopnięcia, rusza się cały brzuch. Gdzieś ucieka. I nagle spokój. Dwie, trzy godziny. Strach, może te niespodziewane podskoki…
– Piotr, posłuchaj, czyjej bije serce!
Panika. Wyłączamy muzykę, zatrzymujemy zegary. Pietuszka najpierw uchem, potem szklanką obsłuchuje brzuch.
– I co?
– Nic. Trzeba mieć słuchawki.
Kładę się, zesztywniała ze strachu. Kwadrans później nieśmiałe bum, bum. Żyje!
Topnieje jezioro. Odsłaniają się trzy cyple, na których osiedliły się trzy światy: świątynia krysznaicka, pałacyk kuwejckiego szejka i po naszej stronie brzegu willa Poula Bjerre – psychoanalityka, ucznia Freuda. Przyjechał tutaj przed pierwszą wojną światową, gdy Grödinge było osadą. Za pieniądze ojca, bogatego kupca, wybudował secesyjne domostwo z najładniejszym widokiem na jezioro. Zajmował się psychologią twórczości, więc chętnie odwiedzali go artyści. Słynny szwedzki rzeźbiarz podarował mu do ogrodu statuetkę z brązu, nazwaną przez nas „pomnikiem fellatio”: młoda kobieta całuje dłoń mężczyzny na wysokości rozporka. Całowany trzymają za czoło, nie wiadomo, czy z obawy przed jej łapczywością, czy sprawdzając temperaturę rozpalonej namiętnością głowy.
Gościem psychoanalityka i jego żony, śpiewaczki operowej, był Kandinsky. Został po nim pastelowy malunek okolicy. Kandinsky zbliżał się już wtedy do abstrakcji, więc trudno powiedzieć, co przedstawia obrazek. Pagórki i sosnę czy też wjazd do tunelu, wybudowanego dopiero niedawno w Grödinge. Awangardowi artyści wyprzedzają przecież wizją swoje czasy.
Bjerre zbuntował się przeciw Freudowi, wymyślając psychosyntezę. Własny system terapeutyczny, leczący schorowaną duszę sztuką i twórczością. Sam koił swój duszny smutek podróżami i zainteresowaniami religijnymi. Zmarł w latach sześćdziesiątych, pierwszy szwedzki prorok New Age’u. Zostawił po sobie wielki księgozbiór, dom zapisany Towarzystwu Psychoanalitycznemu oraz mnóstwo nierozwiązanych spraw majątkowych. Willą i Towarzystwem zajęła się jego pacjentka, później uczennica – Kerstin. W Grödinge prostaczkowie uważają ją za stukniętą staruszkę. Organizuje spotkania, na które zjeżdża się new – age’owy Sztokholm. Z westalki, podsycającej płomień pamięci o słynnym psychoanalityku, zamieniła się w szefową Towarzystwa. Wydaje książki Bjerre’a, wyjeżdża na sympozja jungowskie, zaprasza „ciekawych ludzi” – islandzkich szamanów, nieortodoksyjnych psychiatrów, radiestetów, artystów.
W ogrodzie, rozciągającym się od willi po jezioro, osiemdziesięcioletnia Kerstin nabiera energii do pracy przekraczającej jej siły. Napromieniowuje się tam przy czakrze dobroczynną energią, tryskającą z ziemi. Zdarza mi się też korzystać z tej ogrodowej baterii. Zamiast łykać aspirynę, nabijam sobie kondycję, rozszerzając aurę.
Od wielu lat trwa sądowa przepychanka o prawo do willi po Bjerrem. Jego spadkobiercy, pasierbowie z małżeństwa ze śpiewaczką, chcieliby pozbyć się Towarzystwa i odzyskać dom.
Kerstin radziła się w sprawach spadkowych Helge – jasnowidza z Islandii. Przy okazji przepowiedział też przyszłość gościom odwiedzającym Towarzystwo.
Malutki islandzki szaman w garniturze, z zegarkiem na łańcuszku, wystającym spod kamizelki, rozsiadł się w secesyjnym, wysokim krześle, nie mogąc dosięgnąć błyszczącymi lakierkami podłogi. Majtając nóżkami, wpadł w trans. Anioł otworzył przed nim księgę przeznaczenia i Helge, zgrzytając zębami, zaczął wieszczyć. Czasami mówił po staroislandzku, tak jak jego przodkowie, przekazujący sobie z pokolenia na pokolenie dar jasnowidzenia.
Читать дальше