Weterynarze bez Granic – międzynarodowa organizacja opieki nad zwierzętami. Misja w Afryce. Dwaj weterynarze – Włoch i Francuz – wracają z sawanny po szczepieniu słoni przeciw elefantazis. Zatrzymują się, żeby naprawić samochód. Atakuje ich lew. Francuz strzela do zwierzaka nabojami usypiającymi. Po dawce usypiacza lew pada „martwy”. Zdążył jednak poszarpać Włochowi ramię, które coraz bardziej krwawi. Weterynarze wzywają telefonicznie pomoc. Nad samochodem krążą sępy, podchodzą hieny. Obwąchują głęboko śpiącego lwa. Zaczynają go szarpać, zwierzę się nie broni. Po pół godzinie jest prawie pożarty. Zostaje skóra, trochę ścięgien podtrzymujących kości.
Nadjeżdża pomoc. Gdyby lew żył, właśnie by się obudził, usypiacz powinien przestać już działać. Weterynarze przesiadają się do sprawnego wozu. Włoch z ciekawości podchodzi do na wpół pożartego lwa. Nagle truchło podnosi się jakimś nerwowym impulsem, poruszającym obnażone nerwy i ochłapy mięśni. Staje na obgryzionych łapach, otwiera paszczę, chce atakować. Odpada mu szczęka, wypadają poszarpane wnętrzności. W drgawkach wreszcie naprawdę zdycha. (Przedporodowe fantazje o znieczuleniu?) Polka i las. Są podobne. Uzupełniają się w bliskości i moim zagubieniu. Ona w środku, dotykalna, jednak niewidoczna. Las wokół, znam w nim każde drzewo, ścieżkę. Jedno i drugie w sobie, żyjące, tajemnicze. Na wyciągnięcie dłoni, zsuwającej się bezradnie po korze, napiętej skórze brzucha.
Kleję pierogi. Rozwałkowane ciasto przypomina czas rozciągnięty do przezroczystości, dający się wycisnąć foremką w dowolne kształty wspomnień. Rzeczywiście, mam mnóstwo czasu, luksus godzin, w których mogę przebierać niby w szkatułce z biżuterią. Od dawna nie byłam tak bogata. Bez żalu zamieniam te skarby na czytanie, spacery, dwugodzinne babranie się w pierogach. Nareszcie dni nie są terminami. Stały się powolnym czekaniem. Wypełniam je smakowitym farszem spełnionych marzeń (a pierogi grzybami).
Pietuszka dostaje swoje ulubione danie. Po trzech latach nauczyłam się gotować nie za cienkie, nie za grube, w odpowiednich rozmiarach. Śmieszy mnie jego znawstwo, wymagania. Nie umie robić pierogów, umie je doceniać. Rozgryza i ma rozanieloną minę. Z ust wystaje mu jeszcze rąbek pofałdowanego ciasta w kolorze ciała. Nimfetkowaty, nagi srom. Seksowna potrawa. Mineta smakosza.
Po obiedzie wylegujemy się na sofie w kuchni, podziwiając padający za oknem śnieg. Reklamę śniegu o wielkich płatkach, tańczących z wdziękiem disnejowskich kreskówek. Namawiam Piotra na niedzielną wycieczkę do Taxinge – pałacyku – cukierni położonego nad rozległym jeziorem łączącym Sztokholm z morzem.
– Za miesiąc nie będzie czasu. Pola, przeprowadzka.
Wolałby zostać w domu i patrzeć na śnieg.
– Jestem nieogolony (od tygodnia), brudne włosy…
– Czy my jedziemy na wystawę rasowych par? I tak nie dostałbyś medalu, jesteś skundlony Aryjczyk.
– Co ty masz na myśli, mówiąc „Aryjczyk”? – pyta podejrzliwie, pomagając mi założyć buty.
– Indoeuropejczyk. Bladawy facet z dużym ego i małą pyskatą żoną – kończę dyskusję, mogącą niechcący zatrzymać nas w domu. Argumentami zabarykadować drzwi i rozum.
Wysadzana starymi dębami droga do Taxinge. XVIII – wieczny pałacyk na pustkowiu. Olbrzymie, ośnieżone okna i rozpalony kominek. Ustawiamy się w kolejce po ciastka. Nie ma dużo gości. W pałacowej bibliotece dzieci siorbią herbatki owocowe. Z ponad ciężkich rzeźbionych stołów wystają ich białe czuprynki i wielkie niebieskie oczy. Siadamy w kąciku przy kominku. Obok nastolatka z tygodniowym oseskiem, karmi go piersią. Za nami para z kilkumiesięczną, gaworzącą dziewczynką, dostawioną do stołu na specjalnym wysokim krzesełku – dybach. Miało być romantycznie, jest żłobkowe Przez bezzębne uśmiechy, rozkoszne gulgania i życzliwe spojrzenia włączam się w międzynarodówkę mamusiek.
– Ile ona ma miesięcy?
– Gdzie rodziłaś?
– A ty kiedy?
Pietuszka litościwie wyciąga mnie do pałacowego parku. Idziemy nad zamarzniętą zatokę. Latem przepływają tędy statki wycieczkowe między Sztokholmem i zabytkowym Mariefred. W kilkutysięcznym Mariefred przypada na metr kwadratowy najwięcej szwedzkich milionerów. Nie widać jednak przepychu. Skromni, protestanccy bogacze mieszkają w stylowych, drewnianych domkach, zdobionych ogrodami. Przy wjeździe do miasteczka odbija się w jeziorze zamek Gripsholm. Kamienny, napęczniały wilgocią grzyb szwedzkiego renesansu. W szesnastym wieku więziono w nim księcia Johana i jego żonę Katarzynę Jagiellonkę. Skazano go na dożywocie za spiskowanie przeciw swemu bratu – Erykowi, szalonemu królowi. Żonie więźnia darowano wolność. Słysząc wyrok, pokazała królowi swój pierścień zaręczynowy z dewizą: „Wierność albo śmierć”, i została z Johanem. Urodziła w zamku Zygmunta (Wazę), przyszłego króla Polski. Z Gripsholmen chodziła codziennie lasami do Taxinge po cudowną wodę. Leczyła nią schorowanego męża i przy źródle modliła się o szczęśliwe wybawienie z niewoli. Pewnego dnia, jak to w bajkach (historia jest bajką nie tyle konsekwentną, co z konsekwencjami), pod zamkiem pojawili się rycerze. Wyswobodzili dobrego, szlachetnego Johana, oddali mu koronę, a złego Eryka uwięzili.
Ile ja się nawrzucałam szwedzkich i polskich pieniążków do źródełka Katarzyny Jagiellonki, zanim nastąpił mój prywatny cud wyjazdu z tego kraju (he, he).
Jeszcze większym cudem jest zimowy widok na zatokę w Taxinge. Powinno być normalnie: lód, śnieg, trochę lasu. Światło (według Pietuszki słynne skandynawskie światło, zabarwiające ultrafioletem) zamienia krajobraz w halucynację. Śnieg przykrywający lód na horyzoncie bardziej niebieski od nieba. Drzewa, uginające się pod ciemnym błękitem, fosforyzują elektrycznym indygo. Mgła przeciera z realności wysepki, unosząc je niby przezroczyste, fioletowe bańki.
Głośno i w zachwycie odwołuję narzekania na nudę tutejszego krajobrazu, na jałowość bieguna. Tam to musi być spektakl zorzy i śniegu. Nocna, zamrożona tęcza księżycowa.
– A gdyby w szkole uczyć prawdy? – obieram ziemniaki, Piotr szykuje filety z kurczaka, naciera je imbirem.
– Prawdy? – miesza zalewę z curry, soi i wódki kminkowej.
– Ty jesteś jeszcze w czasach Newtona, nie? Raj klasycznej fizyki, gdzie przyczyna ma skutek, wszystko da się wyliczyć.
– Aha – Pietuszka nie ma „fizycznych” kompleksów.
– I dla ciebie świat jest z atomów, poupychanych w materię jak ziarna piasku do worka?
– Coś jakby…
– Gdyby uczyć od razu, że są tylko kwanty energii, pojawiające się i znikające, że tak naprawdę są momenty, gdy nas nie ma, gdy znikamy. Nie byłoby łatwiej ludziom wierzyć w Boga?
– Ooo, „Kościół nieobecnych”, radykalniejsze od buddyzmu – Pietuszka włożył kurczaki w panierce do piecyka – krematorium. – Domowy filozof, może byś tak dotarła…
– Do czego?
– Marchewki na surówkę.
Moja przebojowa córeczka postanowiła wydostać się na świat. Nogami. Wychodzi mi bokiem, pod żebrami, kopiąc uparcie w jedno miejsce. Słuszny kierunek, skąd ma wiedzieć, że trzeba walić głową i czekać, aż wyjście się samo otworzy? Polka, jesteś bardzo samodzielna, tylko niedoświadczona.
Buńczuczne oświadczenia i deklaracje nowej polskiej telewizji katolickiej. W programie dyskusje „bruLionu”, białe – czarne, świat według „Frondy” kumotersko – manichejsko podzielony na naszych i resztę. W konsekwencji medialna wiara, skazująca na męczeństwo. Nie tych „dających świadectwo”, ale straszonych świadectwem niby ogniem piekielnym, wypalającym fałszywe stygmaty.
Читать дальше