Minęły dwa tygodnie. List ze szpitala. Otwieram ostrożnie, na pewno nic złego, zawiadomiliby wcześniej… Moje nienajczystsze sumienie w białej kopercie.
Ze strachu fotografuję całą stronę jednym spojrzeniem: Down – nie, inne schorzenia – nie.
Zdrowe! „Płeć dziecka będzie znana 10 XI. Telefon kontaktowy…”
– Piotr, list ze szpitala… – budzę go.
– W porządku? Wiedziałem – spokojnie zasypia.
Biegnę do lasu. Świergolę z ostatnimi ptakami. Przemawiam do brzucha, przepraszam… Bezładnie wywijam rękami, powtarzając figury tai – chi. Nie mogę się skupić, zamiast harmonijnie ćwiczyć, tańczę z radości.
Pijany mózg wyświetla halucynację: na polanie pojawia się skośnooki mnich buddyjski. Idzie w moją stronę. Piotr miał chyba rację, mówiąc, że Maleństwo jest zemstą Tybetu (ziołowe tabletki na „raka”, które brałam w lipcu od dalekowschodnich uzdrowicieli z Warszawy).
– Halo! – kłaniam się zjawie, wcieleniu moich przeczuć.
Mnich ma pod pomarańczową „sutanną” ciepłą koszulę w kratę. Przyjechał z Birmy na zaproszenie szwedzkiej rodziny, potrzebującej wsparcia duchowego. Gospodyni choruje na raka piersi. Mnich mieszka w leśnej chatce i uczy się prowadzić traktor, spychający kloce pociętych świerków. Czeka na pierwszy śnieg, pierwszy w jego życiu.
Zaglądam do mądrej książki Ciąża. 40 kolejnych tygodni. Co dalej? Dziecko jest zdrowe… wcale nie. Dobre wyniki z badań prenatalnych wcale nie gwarantują zdrowia dziecka i matki. W książce wyliczają, tydzień za tygodniem, co nam grozi, zanim minie dziewiąty miesiąc: borelioza, zakrzepica żył, smółka (zielona), fibronektyna, talasmenia. Wybór nazw większy niż imion w kalendarzu. Kurczę, przeszłam wszelkie badania niby slalom z przeszkodami, a tu się okazuje, że to dziewięciomiesięczny maraton hipochondryków? Wrzucam poradnik – straszak do lodówki, gdzie trzymamy stare, nieczytane książki.
Połowa scenariusza. Amalia Mniszech wraca do Polski (dobrze jej). Mąż wita przed pałacem w Dukli. Za parę lat przebudują chałupę, ufundują kościół, gdzie Amalia będzie miała najdziwniejszy grobowiec Rzeczpospolitej: damy, leżącej w pianie rokokowych falbanek z alabastru. W kamiennej sukni, wysokich bucikach i czepeczku z kamienia. Naprzeciwko siebie dwa kryształowe lustra odbijające w nieskończoność półleżącą figurę Amalii. Nieskończoność jako przedrzeźnianie siebie samej, żart bez puenty.
Wizyta u położnej w Sztokholmie.
– Zupełnie inaczej wyglądasz. Masz już wyniki – domyśla się.
Idę pod USG. Małe znowu wyczuło publiczność. Klaszcze w dłonie, klepie mnie po macicy. Spod pępka słychać cichutki szmer. Lekarka zapisuje rozmiar główki i centymetry tej rozbawionej frygi, liczy paluszki.
– Jeden, drugi, trzy, cztery.
– A piąty gdzie? – jestem przestraszona. – W buzi, ssie.
– Na pewno dziewczynka – Piotr nie ma już wątpliwości.
– Za wcześnie na fiutka albo myszkę, nie widać. Poród wyznaczymy… między siódmym a siedemnastym kwietnia, ale wiadomo, dziecko samo zdecyduje – koniec filmu, lekarka wyłącza ekran.
Wynoszę z przychodni piętnastocentymetrowego człowieczka, ukrytego pod płaszczem i moją skórą. Widziałam go do „szpiku kości” i nic o nim nie wiem, nie wiem, o czym śni. Jest Oną czy Onym? Oddycha mną, popija moją krew. Obydwoje maszerujemy przez kosmos. Ono zanurzone we mnie, być może jeszcze wszechwiedzące. Ja już ze śladem po anielskim palcu na twarzy. Kabaliści mówią, że tuż przed narodzinami anioł delikatnie muska zagłębienie między nosem a ustami, zabierając wspomnienia boskich tajemnic i przeznaczenia. Zostaje zagłębienie – pieczęć zapomnienia.
Od rana czuję odmienność mojego stanu. Nigdy nie pozwalałam sobie na wylegiwanie się w łóżku. Wrzask budzika:
– „Karrrrdiolog o dziewiątej!!!!”.
Dzisiaj, proszę, odmiennie: budzik sobie, ja sobie. W końcu Piotr wychodzi z łazienki i ogłusza go pięścią.
Miewam sny, ale tyle w jedną noc? Chyba śnię za nas dwoje. Jeśli wymieniamy między sobą powietrze, jedzenie, czemu by nie sny? Skoro to były Twoje marzenia, to delikatne – śniły mi się kolorowe wstęgi jedwabiu.
Kładą mnie w laboratorium. Elektrody, USG, ręka pod głowę, na lewym boku. Szum aparatury, ciemno, ciepło. Słyszymy z Maleństwem podobne bum – bum mojego serca, podsłuchiwanego przez mikrofon. Laborantka szpera mi czujnikiem pod żebrem. Bum zamienia się w pim – pam; serce bije rekordy w nieprzerwanym odbijaniu piłeczki życia ping – pong. Potem cmoka, ciamka i zabiera się do tego, do czego zostało stworzone: chłeptania krwi. Przerażające odgłosy żarłoczności, zasysania. Cisza. Koniec badania. Laborantka wychodzi po lekarza.
Biorę słuchawkę (może oczawkę?) USG i przesuwam sobie po brzuchu. Przyrząd jest wyłącznie kardiologiczny, z całego ciałka pokazuje bijące serduszko dziecka.
Zjawia się blady, wykrochmalony specjalista.
– Czy jestem zdrowa?
– Żadnego zwłóknienia zastawek. Jesteś super – zdrowa – analizuje wykres. – To ci, co cię badali w Polsce, chyba źle się czują.
W szpitalnym kiblu anatomiczne rysunki, ogłoszenia: „Samotny poszukuje kobiety ważącej od 15 do 20 kilo”, obok dopisek: „Dobrze trafiłeś do szpitala, lecz się, chuju”. Jestem za pisownią po polsku „huj” dla krótszego, obrzezanego.
W drodze ze szpitala Pietuszce przypomina się, gdzie jest polski sklep. Cud, spełnienie marzeń. Co za dzień – mam zdrowe serce i makowiec, sernik, pączki, pachnący chleb, kiszoną kapustę, wedlowskie cukierki (Irysy, Figle). Przy ladzie jednokartkowy „Informator Kulturalny. Miesięcznik Polskiej Rady Kultury w Sztokholmie”. Same duże litery, powaga i program: filmy, koncerty. Zajadam kapuchę, przeglądając „Informator”. Polska emigracja to ciągle Święta Figura z kapliczki Gombrowicza: „23 listopada, godz. 19. WIECZÓR „PROEZJI” (poezji i prozy?) – Konsul Generalny RP w Sztokholmie zaprasza na inauguracyjny wieczór początkujący serię spotkań z klasyką polskiej poezji i prozy, na których (nazwiska lektorów) przypominać będą Państwu naszych Wielkich. Na pierwszym wieczorze, w salonach Konsulatu Generalnego, słuchać będziemy strof Władysława Reymonta i Adama Mickiewicza. Przy fortepianie fortepianista”.
W „Nyheters” artykuł o pisarce Carinie Rydberg i jej przebojowych Diabelskich sztuczkach, w których swobodnie miesza własną prywatność z literaturą. Opisuje romanse ze znanymi osobistościami. Śmiała dziewczyna. A gdyby tak ściągnąć te nie najczystsze prześcieradełka, jakimi zasłaniają się poniektórzy moi byli? Autorytety moralne, luminarze etyki i sztuki. Zresztą kto by w to uwierzył? Kłamstwa łatwiej uchodzą za prawdę. Sami wydają książki, w których pozują na wyrocznie moralności i smaku.
Grafomańskie opluwanie innych to nie literatura, panowie, ale opisywanie łóżka jest równie dobrym tematem, jak każdy inny. W pisaniu, w dobrym pisaniu nawet kamuflaż bywa wiwisekcją. Rydberg odważnie przerabia siebie na literaturę. Mimo że pozornie mężczyźnie obyczajowa szczerość dodaje kolorytu, a kobiecie siniaków.
Autor tekstu nie odmawia Rydberg talentu (to uznano już przy jej poprzedniej książce), zastanawia się natomiast, czy pisarka, wymachując piórem, nie drażni tym penisowatym atrybutem pisarzy mężczyzn. Poza tym jest tak chuda, że nie menstruuje. Reszta artykułu mądrzejsza, bez tego błotka obyczajówki, ekscytacji i rubaszno – oślizłego pomruku, słyszalnego niekiedy z polskiej zagrody dla krytyki, gdy pisarzem jest kobieta.
Читать дальше