Przy jedzeniu trzeba się napracować i to wymaga czasu. Josephine usiłuje się uporać ze szczypcami kraba, już nie jest taka spięta, nawet zaczyna coś mówić do Caro. A Caro przez nieuwagę tryska sobie w oczy słoną wodą z kraba. Josephine się śmieje. Po chwili Caro śmieje się z nią razem. I ja też staję się rozmowna. To wino jasne i zdradzieckie odrzuca, a niby takie jedwabiste. Caro już jest wstawiona, twarz jej płonie, włosy wymykają się z koczka jak wąsy rośliny. Georges przyciska moją nogę pod obrusem, mruga lubieżnie. Blanche mówi o podróżach – wspominamy miasta, w których byłyśmy. Ona i ja. Nicea, Wiedeń, Zurych. Niemowlę Zezette podnosi lament. Zezette macza palec w chablis i daje mu do possania. Armande dyskutuje z Lukiem o Alfredzie de Musset. Luc im więcej pije, tym mniej się jąka. W końcu zabieram spustoszony plateau i dwanaście talerzy z perłowym gruzem. Stawiam na stole czarki z wodą cytrynową do opłukania palców i talerzyki z sałatką z mięty. Sprzątam kieliszki po chablis, zastępuję je coupes d champagne. Caro znów jest wyraźnie zaniepokojona. Kiedy jeszcze raz wchodzę do kuchni, słyszę jej głos zniżony i natarczywy, a następnie odpowiedź Armande:
– O tym porozmawiaj ze mną później. Dzisiaj chcę świętować.
Przynoszę szampana. Armande skrzeczy uradowana.
Na deser podaję czekoladowe fondue. Trzeba to robić w pogodny dzień – w pochmurny nie będzie połysku na roztopionej czekoladzie – siedemdziesiąt gramów ciemnej czekolady z dodanymi w ostatniej, ostatniej minucie masłem, olejkiem i gęstą śmietaną. Podgrzewa się to lekko na palniku i zanurza się w tym ciastka czy owoce pokrojone w kawałki, wszystko, co kto lubi. Dziś do fondue przeznaczyłam tylko le gdteau de savoie.
Caro twierdzi, że już nic nie może zjeść, ale bierze dwa kawałki brązowo-białej czekoladowej roulade bicolore. Armande próbuje wszystkiego po kolei, już rozpłomieniona i z chwili na chwilę coraz wylewniejsza. Josephine tłumaczy Blanche, dlaczego odeszła od męża. Georges uwodzi mnie uśmiechem zza pomazanych czekoladą palców. Luc przekomarza się z Anouk, prawie zasypiającą na krześle. Pies Guillaume'a figlarnie ogryza nogę stołu. Zezette bez żenady zaczyna karmić swoje dziecko piersią. Caro chce to skomentować, ale ostatecznie wzrusza ramionami i nic nie mówi. Otwieram jeszcze jedną butelkę szampana.
– Babciu, na pewno dobrze się czujesz? – Luc cicho pyta Armande. -To może ci zaszkodzić? Wzięłaś lekarstwo? Armande się śmieje.
– Za bardzo się przejmujesz jak na chłopca w swoim wieku – upomina go. – Powinieneś rozrabiać, denerwować matkę, a nie pouczać babkę, co ma robić. – Chociaż nadal ma dobry humor, jest już trochę zmęczona. Siedzimy przy stole prawie od czterech godzin. Za dziesięć minut będzie północ.
– Wiem – mówi Luc z uśmiechem. – Ale mi się nie śpieszy do dziedziczenia. – Ona go klepie po ręce i znów napełnia mu kieliszek, niezupełnie pewną ręką. Trochę rozlewa na obrus.
– Nie ma zmartwienia – mówi wesoło. – Zostało jeszcze mnóstwo szampana.
Na zakończenie kolacji są moje domowe lody czekoladowe, trufle oraz kawa w maleńkich demitasses i po szampanie calvados w gorących kubkach, pachnący jak eksplozja kwiatów. Anouk żąda canard, kostki cukru nasączonej kilkoma kroplami likieru, i zaraz chce drugą kostkę dla Pantoufle'a. Kubki zostają opróżnione, talerzyki nieomal wylizane. Ogień w żelaznych koszach przygasa. Armande jeszcze rozmawia i śmieje się, ale coraz słabiej i powieki jej opadają. Trzyma Luca za rękę pod stołem.
– Która jest godzina? – pyta po chwili.
– Dochodzi pierwsza – odpowiada Guillaume. Armande wzdycha.
– Czas, żebym poszła spać – oświadcza. – Nie jestem taka młoda jak niegdyś. -Wstaje chwiejnie, zabiera spod krzesła naręcze prezentów. Widzę, jak Guillaume patrzy na nią uważnie. Wie. Ona uśmiecha się do niego szczególnie miło i kojąco. – Nie myślcie, że wygłoszę przemówienie – mówi tonem żartobliwie szorstkim. – Nie znoszę przemówień. Chciałam tylko podziękować wam wszystkim… wszystkim i powiedzieć, że bardzo dobrze się bawiłam. Nie przypominam sobie lepszego przyjęcia. Nie myślcie, że w ogóle kiedyś bawiłam się lepiej. Ludziom zawsze się zdaje, że na starość trzeba skończyć z zabawą. No, wcale nie trzeba.
Roux bije brawo i Georges, i Zezette. Armande roztropnie kiwa głową.
– Jednak nie przychodźcie do mnie jutro zbyt wcześnie – upomina z lekkim grymasem. – Odkąd skończyłam dwadzieścia lat, chyba nie wypiłam tyle, co dzisiaj i potrzebuję snu. – Rzuca mi szybkie spojrzenie, prawie przestrogę. – Potrzebuję snu – powtarza, odchodząc od stołu.
Caro wstaje, żeby ją podtrzymać, ale ona to zbywa machnięciem ręki.
– Nie rób szumu, dziewczyno – mówi. – Zawsze byłaś taka. Zawsze ten szum. – Przenosi wzrok na mnie. -Yianne może mi pomóc. Reszta może poczekać do rana.
Poprowadziłam ją do sypialni. Goście powoli wychodzili, jeszcze śmiali się i rozmawiali. Caro trzymała się ramienia Georges'a; Luc podtrzymywał ją z drugiej strony. Z całkowicie rozpuszczonymi włosami wyglądała młodo i rysy twarzy miała mniej ostre. Zanim otworzyłam drzwi sypialni, usłyszałam:
– …właściwie obiecała, że przeniesie się do Les Mimo-sas. Jakiż ciężar spadł mi z serca…
Armande też to usłyszała i zachichotała sennie.
– Niełatwo mieć matkę na bakier z prawem – powiedziała. – Połóż mnie do łóżka, Yianne. Zanim padnę.
Pomogłam jej się rozebrać. Płócienna koszula nocna leżała przy poduszce. Złożyłam jej rzeczy, kiedy wciągała koszulę przez głowę.
– Prezenty – powiedziała. – Połóż je tak, żebym mogła je widzieć. – Poruszyła ręką w stronę bieliźniarki. – Hm. Tak dobrze.
Wykonywałam jej polecenia dziwnie oszołomiona. Może też wypiłam za dużo i stąd mój spokój. Sądząc po liczbie ampułek z insuliną w lodówce, wiedziałam, że ona przestała się kurować dwa dni temu. Chciałam ją zapytać, czy jest pewna, że rzeczywiście wie, co robi. Ale tylko udrapowałam prezent Luca – jedwabną halkę koloru wspaniale, bezsprzecznie i bezczelnie czerwonego – na oparciu krzesła, żeby dobrze zobaczyła. Zachichotała znowu, wyciągnęła ręce do halki.
– Możesz już iść, Yianne – powiedziała łagodnie, ale stanowczo. – Było ślicznie.
Wahałam się. Mignęło mi odbicie nas obu w lustrze toaletki. Ze świeżo podciętymi włosami wyglądała jak starzec z mojej wizji, ale jej dłonie były zamalowane karmazynem i uśmiechała się. Przymknęła oczy.
– Zostaw światło, Yianne. – Odprawiła mnie ostatecznie. – Dobranoc.
Pocałowałam ją lekko w policzek.
Pachniała lawendą i czekoladą. Poszłam do kuchni, żeby dokończyć zmywanie.
Roux został, bo chciał mi pomóc. "Wszyscy inni goście już odeszli. Anouk z kciukiem w buzi spała na kanapie. Pozmywaliśmy w milczeniu, nowy serwis i kieliszki wstawiłam do kredensu Armande. Parę razy ROUx coś mówił, ale jakoś nie mogłam z nim rozmawiać. Tylko szczękanie porcelany i pobrzękiwanie szkła przeszywało ciszę.
– Źle się czujesz? – zapytał w końcu. Delikatnie położył mi rękę na ramieniu. Jego włosy są jak nagietki. Powiedziałam to, co mi przyszło do głowy.
– Myślałam o mojej matce. – Dość dziwne, ale zdałam sobie sprawę, że to prawda. – Byłaby dzisiaj zachwycona. Kochała… fajerwerki.
Patrzył na mnie. Jego jasne oczy stały się niemal fioletowe w mętnym żółtym oświetleniu kuchni. Zrobiło mi się żal, że nie mogę mu powiedzieć o Armande.
– Nie wiedziałam, że masz na imię Michel – powiedziałam po długiej chwili. Wzruszył ramionami.
Читать дальше