– Może jakaś większa miejscowość… – Mierziła mnie jego bezczelna mina, lecz zachowałem spokój. – W takim miasteczku jak Agen może…
Przerwał mi znowu.
– Tam niedobrze, stamtąd płyniemy. – No pewnie. W Agen nie patyczkują się z włóczęgami. Gdybyśmy tylko w Lansquenet mieli policję. – Silnik mi przecieka. Ciągnę olej po rzece całymi kilometrami. Muszę naprawić, zanim ruszymy dalej.
Wyprostowałem ramiona.
– Nie sądzę, abyście tutaj znaleźli to, czego szukacie.
– No, każdy obstaje przy swoim zdaniu – powiedział na pożegnanie, prawie rozbawiony.
Któraś ze starszych kobiet roześmiała się ochryple.
– Nawet ksiądz ma do tego prawo.
Jeszcze więcej śmiechu. Zachowałem spokój i godność. Tacy nie są warci mojego gniewu. Odwróciłem się, chcąc już odejść.
– Ho, ho, monsieur le cure – usłyszałem za sobą głos i wbrew woli się wzdrygnąłem. Armande Voizin zakrakała śmiechem. – Ksiądz zdenerwowany? – zapytała złośliwie. -Nic dziwnego. Tutaj ksiądz nie jest na swoim terytorium, prawda? W jakiej misji tym razem? Nawracanie pogan?
– Madame. – Pomimo bezczelności ukłoniłem jej się grzecznie. – Ufam, że zdrowie pani służy.
– Och, ufasz? – Nawet jej czarne oczy się śmiały. – Ale czy to nie przykre dla ciebie, kiedy chciałbyś mi jak najprędzej udzielić ostatnich sakramentów?
– Nic podobnego – powiedziałem zimno, z godnością.
– Świetnie, bo ta stara owieczka nigdy nie wróci do zagrody – oświadczyła. – Tak czy owak to dla księdza przykre. Pamiętam, jak twoja mama mówiła…
Przerwałem jej ostrzej, niż zamierzałem.
– Obawiam się, madame, że dziś nie mam czasu na pogawędkę. Trzeba tych ludzi – wskazałem rzecznych Cyganów – stąd usunąć, zanim sytuacja wymknie się z rąk. Muszę mieć na względzie dobro mojej trzódki.
– Ale z ciebie teraz krasomówca -zauważyła A^rmande ospale. – Dobro mojej trzódki. Pamiętam, jak byłeś małym chłopcem i bawiłeś się w Indian w Les Maramds. Czego nauczyli cię w mieście oprócz pompatyczności i wysokiego mniemania o swoim posłannictwie?
Bezsilnie skarciłem ją wzrokiem, Ona jedna w Lans-quenet z lubością mi przypomina to, o czym ch_cę zapomnieć. Przyszło mi na myśl, że kiedyumrze, pamięć o tym umrze razem z nią, i prawie się ucieszyłem.
– Pani może się podobać najazd włóczęgów na. Les Ma-rauds – powiedziałem jej ostro. – Ale inni… pani córka wśród nich… rozumieją, że jeżeli ich się wpuści na próg…
Parsknęła śmiechem.
– Caro nawet mówi tak jak ksiądz – powiedziała. – Frazesy z ambony i banały nacjonalistyczne. Ja u\vażam, że ci ludzie nie robią nic złego. Po co aż krucjata, by ich wyrzucić? Oni i bez tego wkrótce wyjadą.
Wzruszyłem ramionami.
– Wyraźnie pani nie chce zrozumieć, o co cho dzi.
– No już powiedziałam temu tem Roux – pomachała ręką do draba na czarnej łodzi – powiedziałam, że on i jego towarzystwo będą tu mile widziani przez cały czas, jaki im zabierze naprawa silnika i uzupełnienie zapasów żywności. – Popatrzyła na mnie chytrze, triumfalnie. – Więc nie można im zarzucić wtargnięcia. Są tutaj przed moim domem i z moim błogosławieństwem. – Zaznaczyła ostatnie słowo, aby mi dokuczyć. -Tak samo jak będą ich przyjaciele, którzy do nich dołączą. -I znowu popatrzyła bezczelnie. -Wszyscy ich przyjaciele.
Powinienem był się tego spodziewać. Zrobiła to tylko na złość mnie. Lubi tak się popisywać, pewna, że może sobie na wiele pozwolić jako najstarsza mieszkanka Lan-squenet. Nie ma sensu spierać się z nią, mon pere. Znam ją. Upajałaby się sporem, tak jak się rozkoszuje stycznością z tymi ludźmi. Nic dziwnego, że już wie, jak się nazywają. Nie dam jej satysfakcji, nie będę perswadował. Nie, muszę podejść do tej sprawy inaczej.
Przynajmniej dowiedziałem się od Armande, że przypłyną inni. Ilu ich, to się okaże. Jednak jest tak, jak się obawiałem. Trzy łodzie dzisiaj. Jutro, mon pere, dużo następnych?
Wracając do domu, odwiedziłem Caroline Clairmont. Ona rozgłosi tę wiadomość. Przewiduję trochę oporu – Armande jeszcze ma przyjaciół, Narcisse'a może trzeba będzie przekonać. Ale w sumie liczę na współpracę. Nadal jestem kimś w tym miasteczku. Moje zdanie coś znaczy. Rozmawiałem też z Muscatem. Większość tutejszych przychodzi do jego kawiarni. On jest przewodniczącym komitetu mieszkańców. Prawomyślny człowiek pomimo swoich wad, praktykuje sumiennie. I gdybyśmy potrzebowali silnej ręki – oczywiście, wszystkich nas gorszy przemoc, ale wobec tych z rzeki nie możemy wykluczyć takiej możliwości – no, niewątpliwie Muscat się wywiąże.
Armande nazwała to krucjatą. Chciała mnie obrazić, wiem, lecz i tak czuję uniesienie na myśl o tym konflikcie. Czy właśnie to mogłoby być zadaniem, do którego Bóg mnie wybrał?
Wszak dlatego przyjechałem do Lansquenet, mon pere. Aby walczyć o tych, spośród których się wywodzę. Aby chronić ich przed pokusą. Yianne Rocher zobaczy moc Kościoła – mojego wpływu na poszczególne dusze w tej społeczności – i wtedy jakiekolwiek ma nadzieje i ambicje, uzna, że przegrała. Zrozumie, że nie może tu zostać. Nie może walczyć, nie mając żadnej szansy na zwycięstwo.
Ja będę triumfował.
Poniedziałek, 24 lutego
Zaraz po mszy przyszła do sklepu Caroline Clairmont. Towarzyszył jej syn, niósł przewieszoną przez ramię torbę szkolną. Wysoki chłopiec, blady i obojętny. Caroline miała w ręce plik żółtych kart.
Uśmiechnęłam się do nich obojga. W sklepie nie było klientów – pierwsi z moich stałych przychodzą zwykle około dziewiątej, a jeszcze pół do dziewiątej nie minęło. Anouk siedziała na ladzie, kończyła pić mleko, pain au chocolat trzymała przed sobą. Spojrzała szybko na tego chłopca, powitalnie machnęła do niego ciastkiem i dalej jadła śniadanie.
Caroline rozejrzała się krytycznie, ale też i zawistnie. Chłopiec patrzył prosto przed siebie, ale widziałam, że wzrok mu chce zboczyć w stronę Anouk, oczy miał błyszczące, nie do odczytania pod kosmykami za długiej grzywki.
– Proszę – powiedziała Caroline tonem lekkim, sztucznie wesołym, jej uśmiech był słodki jak lukier i taki, jakby sobie na mnie ostrzyła zęby. – Rozdaję to. – Wyciągnęła ku mnie plik kart. – Może zechce pani wystawić na widocznym miejscu. – Podała mi jedną kartę. – Wszyscy je wystawiają – dodała przekonywająco.
Wzięłam kartę. Przeczytałam wypisany odręcznie na żółtym kartonie czarnymi drukowanymi literami zakaz:
DOMOKRĄŻCOM i WŁÓCZĘGOM WSTĘP WZBRONIONY PERSONEL MA PRAWO o KAŻDEJ PORZE ODMÓWIĆ OBSŁUŻENIA
– A po co mi to? – Zmarszczyłam brwi zdumiona. – Dlaczego miałabym komukolwiek odmawiać?
Caroline popatrzyła na mnie z litością i pogardą.
– Oczywiście, pani tu jest nowa. – Przesłodziła uśmiech. – Ale my już mieliśmy kłopoty. To jest środek zapobiegawczy. Bardzo wątpię, czy któryś z nich przyjdzie do pani. Ale zawsze lepiej się zabezpieczyć, niż potem żałować, prawda?
Nadal nie rozumiałam.
– Czego żałować?
– To przecież Cyganie. Ci z rzeki. – Usłyszałam w jej głosie nutę zniecierpliwienia. – Znowu są i mają – zrobiła wytworny grymasik obrzydzenia – jakieś tam zamiary.
– Więc? – zapytałam łagodnie.
– Więc im pokażemy, że nic z tego! – Rozpromieniła się. – Zgodnie wszyscy nie będziemy ich obsługiwać. Zmusimy ich, żeby zabrali się z powrotem tam, skąd przypłynęli.
– Och. – Zastanowiłam się nad tym. – Czy możemy im odmówić? Jeżeli mają pieniądze, żeby zapłacić, czy możemy im odmówić?
Читать дальше