Odpowiedziała niecierpliwie.
– Oczywiście, że możemy. Kto nam zabroni? Po chwili namysłu zwróciłam jej tę żółtą kartę. Zagapiła się na mnie.
– Pani się nie zgadza? – Podniosła głos o pół oktawy, tak że niewiele w nim zostało z tonacji damy. Wzruszyłam ramionami.
– Wydaje mi się, że jeżeli ktoś chce wydać swoje pieniądze u mnie, nie moją rzeczą jest go od tego powstrzymać.
– Ale nasza społeczność… – nastawała. – Chyba nie chce pani tutaj takich typów… obieżyświatów, złodziei, Arabów, na miłość boską…
Błysnęło mi w pamięci, przeleciały migawki: nowojorscy odźwierni, paryskie panie, turyści z aparatami fotograficznymi przed Sacre-Coeur, twarz odwracająca się od młodej żebraczki o za długich nogach, w za krótkiej sukience… Caroline Clairmont, chociaż wychowana na wsi, wie, że warto znaleźć modiste z prawdziwego zdarzenia. Ma na szyi dyskretny szalik z naszywką od Hermesa i pachnie perfumami Coco Chanel. Moja odpowiedź zabrzmiała niezamierzenie szorstko.
– Myślę, że ta społeczność powinna pilnować własnego nosa. Nie jestem powołana… nikt nie jest powołany do stanowienia, w jaki sposób ci ludzie mają żyć.
Caroline spojrzała na mnie jadowicie.
– No cóż, skoro tak pani sądzi – wyniośle odwróciła się do drzwi – nie będę pani dłużej odrywać od interesów. -Lekki nacisk na ostatnim słowie, pogardliwe spojrzenie na stołki barowe. – Mam nadzieję, że pożałuje pani swojej decyzji.
– Dlaczego miałabym żałować? Wzruszyła ramionami rozdrażniona.
– No, jeżeli będą przykrości czy coś. Z tymi ludźmi wszystko jest możliwe. Narkotyki, przemoc… – Cierpki uśmiech mówił nieomal, że życzy mi owych przykrości. Chłopiec patrzył na mnie, nic nie pojmując. Uśmiechnęłam się do niego.
– Widziałam się wczoraj z twoją babcią – powiedziałam. – Dużo mi opowiadała o tobie.
Chłopiec się zarumienił i wymamrotał coś niezrozumiale.
Caroline zesztywniała.
– Słyszałam, że tu była. – Usiłowała się uśmiechnąć. -Doprawdy nie należy jej zachęcać – dodała sztucznie filuternym tonem. – Już i bez tego jest dość nieznośna.
– Och, mnie było bardzo miło w jej towarzystwie – powiedziałam, nie odrywając oczu od chłopca. – Ożywia mnie. Jest nadzwyczaj bystra.
– Jak na swój wiek – powiedziała Caroline.
– Jak na każdy wiek – poprawiłam.
– No z pewnością taka wydaje się obcym – wycedziła Caroline przez zęby. – Ale swojej rodzinie… – Nagle błysnęła do mnie jeszcze jednym zimnym uśmiechem. – Niech pani zrozumie, jest bardzo stara. Umysł jej nie pracuje jak dawniej. Poczucie rzeczywistości… – Urwała, nerwowo machnęła ręką. – Przecież nie muszę tego wyjaśniać.
– Nie musi pani – powiedziałam kojąco. – W końcu to nie mój interes. – Zobaczyłam, że zmrużyła oczy, odnotowując ten docinek. Może fanatyczka, ale nie głupia.
– To znaczy… – Pogubiła się na chwilę. Coś jakby iskierka uciechy mignęła w oczach chłopca, chociaż może tylko odniosłam takie wrażenie. -To znaczy, moja matka nie zawsze wie, co jest dla niej najlepsze. – Pozbierała się. Jej uśmiech był tak polakierowany jak jej włosy. -Ten pani sklep, na przykład.
Przytaknięciem okazałam zainteresowanie.
– Matka ma cukrzycę – ciągnęła. – Doktor raz po raz ją ostrzega, żeby unikała cukru. A ona nie chce słuchać. Nie chce się leczyć. – Z jakimś triumfem zerknęła na syna. -Niech pani sama powie, madame Rocher, czy to normalne? Czy normalne?! – powtórzyła głosem piskliwym i kłótliwie podniesionym.
Zakłopotany chłopiec spojrzał na swój zegarek. Obojętnie, lecz grzecznie powiedział:
– Maman, bo ja się spóźnię. – I zwrócił się do mnie. -Przepraszam, madame. Muszę iść do szkoły. Wyjęłam spod lady paczuszkę w celofanie.
– Proszę, to dla ciebie, specjalne pralinki. Od firmy.
– Mój syn nie jada czekoladek – zaprotestowała Caroline. – Jest nadmiernie pobudliwy. Chorowity. Wie, że to mu szkodzi.
Przyjrzałam się chłopcu. Ani chorowity, ani pobudliwy, był tylko znudzony i trochę onieśmielony.
– Twoja babcia bardzo cię ceni – powiedziałam mu. -Może mógłbyś wpaść tu kiedyś, żeby się z nią przywitać. Ona jest moją stałą klientką.
Inteligentne oczy poniżej prostej brązowej grzywki zamigotały.
– Może – powiedział bez entuzjazmu.
– Mój syn nie ma czasu na przesiadywanie w sklepach z czekoladą – oświadczyła Caroline wyniośle. – Nie marnuje swoich zdolności i wie, ile zawdzięcza rodzicom. -Trochę groźna, bardzo pewna siebie, odwróciła się i przeszła obok Luca, który kołysząc torbą, już stał przy drzwiach.
– Luc – powiedziałam cicho, tonem perswazji. Odwrócił się do mnie raczej niechętnie. Jakoś niezamierzenie sięgnęłam w jego myśli. Pod układną obojętną twarzą zobaczyłam… zobaczyłam…
– Podobał ci się Rimbaud? – zapytałam machinalnie, bo przez głowę przelatywały mi obrazy. Zmieszał się.
– Co?
– Rimbaud. Dostałeś od babci na urodziny tomik jego wierszy, prawda?
– T-tak – odparł prawie niedosłyszalnie. Podniósł błyszczące zielonoszare oczy i spojrzał mi w twarz. Lekko, jak gdyby ostrzegawczo, potrząsnął głową. – N-nie… n-nie czytałem ich – powiedział głośniej – nie l-lubię p-poezji.
Książka z oślimi uszami ukryta na piersi pod kurtką, chłopiec szepczący sobie te śliczne słowa szczególnie zawzięcie.
Proszę, przyjdź, szepnęłam bezgłośnie. Proszę ze względu na Armande.
Coś w jego oczach się zatliło.
– Muszę już iść.
Caroline czekała niecierpliwie za drzwiami.
– Proszę, weź to. – Dałam mu te pralinki. On ma sekrety. Czułam, że owe sekrety chciałyby się z niego wyrwać.
Zręcznie, żeby matka nie widziała, wziął paczuszkę. Uśmiechnął się. Może tylko mi się wydawało, co szepnął, zanim wyszedł:
"Niech jej pani powie, że przyjdę. Niech jej pani powie, że w środę, kiedy maman idzie do fryzjera".
Później przyszła Armande. Powiedziałam jej o wizycie Caroline, powtórzyłam naszą rozmowę. Z kubkiem mocha, który trzymała oburącz jak w szponach, potrząsała głową i pokładała się ze śmiechu.
– Che, che, che! – Zapadając się głębiej w fotel, jeszcze bardziej niż przedtem przypominała lalkę zrobioną z jabłka. – Moja biedna Caro. Nie lubi uwag, prawda? -Popiła czekoladę wesoło. – Skąd jej się to wzięło, hę? – zapytała nagle rozdrażniona. – Żeby mi dyktować, co mogę, a czego nie mogę robić. Cukrzycę mam? Ten doktor lubi wmawiać. – Chrząknęła. – No, ja jeszcze żyję, prawda? I jestem ostrożna. Ale im to nie wystarcza, o nie. Oni muszą kontrolować. – Znów potrząsnęła głową. – Biedny ten chłopiec. Jąka się, zauważyłaś.
Przytaknęłam.
– Wina matki – rzuciła z pogardą. – Gdybyż ona zostawiła go w spokoju… gdzie tam! Wciąż go poprawia. Wciąż zmienia. Tylko na gorsze. Wciąż sobie wyobraża, że coś mu dolega. Phi!! Nie dolega mu nic, czego by nie uleczyła porządna porcja życia – oświadczyła z mocą. – Niech on trochę pobiega bez obawy, że upadnie. Niech poczuje się wolny. Niech pooddycha.
Powiedziałam, że naturalna jest troska matek o dzieci.
Armande spojrzała na mnie po swojemu, ironicznie.
– Tak to nazywasz? Czy jemioła też naturalnie troszczy się o jabłoń? – Zarechotała. – Kiedyś miałam w moim ogrodzie jabłonie. Jemioła wykończyła je wszystkie, jedną po drugiej. Paskudna roślina, a wygląda niewinnie, ma ładne jagody, niby nic wielkiego, ale, ojej, zaborcza! -
Читать дальше