Mój grzech to małostkowość. Z tej właśnie przyczyny Bóg milczy w domu Swoim. Wiem o tym, ale nie mam pojęcia, jak wyleczyć się z tej choroby. Zaostrzyłem sobie przestrzeganie wielkiego postu nawet w dni niepostne, Dzisiaj, na przykład, wylałem niedzielne wino na hortensje, co dobrze mi zrobiło. Tylko wodą i kawą będę popijać posiłki, kawą czarną bez cukru, który osłodziłby jej gorycz. Dzisiaj jadłem sałatkę z marchwi i oliwek – jak korzenie i jagody na pustkowiu. Fakt, czuję się trochę oszo łomiony, lecz nie jest to nieprzyjemne. Sumienie wyrzuca mi, że w umartwieniach znajduję przyjemność, przeto postanawiam wyjść na ścieżkę pokusy. Postoję przez pięć minut przy oknie rotisserie, będę patrzył na rożen z kurczakami. Jeżeli Arnauld zacznie mi dokuczać, tym lepiej, W każdym razie on powinien zamknąć na cały wielki post,
Co do Yianne Rocher, w tych dniach raczej o niej nie myślałem. Przechodząc obok jej sklepu, odwracam głowę. Handel tam kwitnie pomimo postu i dezaprobaty prawomyślne-go elementu Lansquenet. Nasi parafianie nie nają za dużo pieniędzy na codzienne potrzeby, a cóż dopiero na subsydiowanie cukierni bardziej odpowiedniej w wielkim mieście.
La Celeste Praline. Nawet ta nazwa jest wykalkulowa-ną zniewagą. Pojadę autobusem do Agen i w agencji nieruchomości złożę zażalenie. Przede wszystkim nie należało jej pozwolić na wydzierżawienie. Taki sklep w centralnym punkcie przyciąga ludzi, kusi. Trzeba poinformować biskupa. Może on zdoła wywrzeć wpływ, którego ja nie posiadam. Napiszę dzisiaj do niego.
Widuję ją czasami na ulicy. Ma płaszcz przeciwdeszczowy, żółty w zielone stokrotki, długi, lecz przecież dziecięcy, trochę nieprzyzwoicie wygląda na dorosłej kobiecie. Włosów nie zasłania nigdy, nawet przed deszczem, mokre błyszczą jak skóra foki. Wyżyma je jak powróz, gdy wchodzi pod swoją markizę. Często pod tą markizą chronią się ludzie, gdy deszcz tak pada nieskończenie, i oglądają wystawę. Ona już zainstalowała kominek elektryczny dość blisko kontuaru, aby jej było ciepło, ale nie za blisko towaru, aby się nie zepsuł. Z tymi stołkami, szklanymi dzwonami pełnymi łakoci i srebrnymi dzbankami podgrzewanej czekolady lokal ten wygląda raczej jak kawiarnia niż sklep. Bywa, że widuję tam dziesięć albo i więcej osób naraz, niektóre stoją, inne opierają się o wyściełany kontuar i rozmawiają. W niedzielę i w środę po południu bije stamtąd w wilgotne powietrze zapach pieczenia, a ona stoi w drzwiach, po łokcie w mące, i zuchwale zagaduje przechodniów. Jestem zdumiony, że tylu ich już zna po imieniu – zanim ja poznałem całą moją trzód-kę, minęło sześć miesięcy – i może mówić z nimi o ich sprawach, kłopotach. Z Balireau o artretyzmie. Z Lambertem o synu w wojsku. Z Narcisse'em o jego nagrodzonych storczykach. Ona wie nawet, jak się wabi pies Duplessisa. Och, jest szczwana. Gdy tak stoi, nie sposób przejść, nie widząc jej. Każdy musi zareagować, inaczej wyda się chamem. Nawet ja – nawet ja muszę uśmiechnąć się i kiwnąć głową, aczkolwiek w duchu kipię. Jej córka nie lepsza od niej, biega samopas w Les Marauds z bandą przeważnie starszych od niej dziewcząt i chłopców, ośmio- czy dziesięcioletnich, którzy traktują ją czule jak młodszą siostrzyczkę, jak maskotkę. Zawsze te smarkacze biegają razem, wrzeszczą, udają bombowce albo że strzelają do siebie, skandują coś chórem, buczą. Wśród nich jest Jean Drou ku zatroskaniu jego matki. Zakazy nie pomagają, ten hul-taj buntuje się z dnia na dzień coraz bardziej i wychodzi przez okno, gdy matka zamyka go na klucz.
Mam jednakże, mon pere, poważniejsze zmartwienia niż wybryki kilkorga niesfornych bachorów. Dzisiaj przed mszą, przechodząc przez Les Marauds, zobaczyłem przycumowaną przy brzegu Tannes łódź mieszkalną z rodzaju takich, jakie ty, mon pere, i ja dobrze znamy. Nędzota pomalowana na zielono, lecz łuszcząca się żałośnie, z maleńkiego komina lecą czarne niezdrowe opary, buda jak szałasy tekturowe w bidonvilles Marsylii, kryta blachą falistą. Ty, mon pere, i ja wiemy, co to znaczy. Co to przyniesie. Pierwsze wiosenne dmuchawce wysuwają się z mokrej przydrożnej darni. Co rok oni próbują płynąć w górę rzeki z dużych miast, ze slumsów albo, co gorsza, z dalszych stron, z Algierii, z Maroka. Szukają pracy. Szukają miejsca, aby osiąść i się rozmnażać… Potępiłem ich w dzisiejszym kazaniu, lecz wiem, że i tak niektórzy parafianie -Narcisse między innymi – powitają ich gościnnie na złość mnie.
To włóczędzy. Nie mają ani krzty szacunku dla żadnych wartości. To rzeczni Cyganie, roznosiciele chorób, złodzieje, kłamcy, mordercy, gdy tylko występek może im ujść na sucho. Niech zostaną, a podepczą wszystko, co myśmy tu wypracowali, mon pere. Całe to nauczanie. Ich dzieci będą biegać z naszymi, aż wszystko, cośmy dla naszych dzieci zrobili, obróci się wniwecz. Będą odbierali naszym dzieciom rozum. Będą uczyli nienawidzić i lekceważyć Kościół. Lenić się i wymigiwać od odpowiedzialności. Popełniać zbrodnie i zażywać narkotyki. Czy poszło już w zapomnienie to, co stało się tamtego lata? Czy parafianie tutaj myślą, że to się nie powtórzy? Czy są aż tak bardzo głupi?
Po południu poszedłem do tej łodzi mieszkalnej. Jeszcze dwie dołączyły, jedna czerwona, jedna czarna. Deszcz przestał padać, na sznurze rozpiętym pomiędzy tymi dwoma nowo przybyłymi wisiało pranie, odzież dziecięca. Na pokładzie czarnej łodzi siedział tyłem do mnie jakiś drab i łowił ryby. Długie rude włosy miał związane szmatą, gołe ręce aż do ramion wytatuowane henną. Przystanąłem i patrzyłem na te nędzne łodzie, zastanawiałem się nad tą biedą tak wyzywającą. Co dobrego ci ludzie czynią dla siebie? Jesteśmy krajem zamożnym, europejskim mocarstwem. Na pewno byłaby praca dla tych ludzi, dobra praca, dobre mieszkania… Dlaczego więc wolą żyć w nieróbstwie i nieszczęściu? Czy są aż tak leniwi? Rudy drab na pokładzie czarnej łodzi podniósł dwa palce – jakiś znak ochronny na mój widok – i znów zajął się wędkowaniem.
– Nie wolno wam tu zostać! – zawołałem przez wodę. -To teren prywatny! Popłyńcie dalej!
Śmiech i szyderstwa doleciały do mnie. Skronie mi za-pulsowały gniewem, lecz zachowałem spokój.
– Możecie ze mną porozmawiać! – zawołałem. – Jestem księdzem! Może znajdziemy jakieś rozwiązanie!
Kilka twarzy ukazało się w oknach i drzwiach łodzi. Zobaczyłem czworo dzieci, młodą kobietę z niemowlęciem i kilkoro starszych, wyszarzałych tak charakterystycznie, ich twarze były ostre i podejrzliwe. Zobaczyłem, że odwracają się do rudego, jakby on miał zdecydować, więc zawołałem w jego stronę.
– Hej, ty!
Wstał uprzejmie z ironicznym respektem.
– Może podejdź tu porozmawiać! Lepiej wyjaśnię, o co chodzi, jeżeli nie będę musiał wrzeszczeć przez pół rzeki! – zawołałem.
– Proszę wyjaśnić – powiedział. Mówił z okropnym akcentem marsylskim, z trudem rozumiałem słowa. – Ja dobrze słyszę.
Tamci na innych łodziach trącali się łokciami i bezczelnie chichotali. Czekałem cierpliwie, dopóki nie ucichli.
– To jest teren prywatny – powtórzyłem. – Niestety, nie
możecie tu zostać. Tutaj mieszkają ludzie. – Wskazałem domy nad rzeką na avenue des Marais. Niejeden z tych domów jest opuszczony, popada w ruinę wskutek wilgoci i zaniedbania, ale niektóre są jeszcze zamieszkane. Rudy patrzył na mnie pogardliwie.
– Tutaj też mieszkają ludzie. -Wskazał tamtych.
– Rozumiem, niemniej… Przerwał mi:
– Niech się ksiądz nie martwi. Nie zostaniemy długo -oświadczył bezapelacyjnie. – Musimy naprawić łodzie, zebrać zapasy. Nie możemy tego zrobić na głuchej wsi. Będziemy tu dwa tygodnie, trzy najdłużej. Myśli ksiądz, że da się to przeżyć, hę?
Читать дальше