– Może wpadniecie do mnie jutro? – zapytałam niefrasobliwie. – Nie mam piwa, ale myślę, że moja kawa by wam smakowała.
Spojrzał na mnie bystro, jak gdyby podejrzewał, że z niego kpię.
– Przyjdźcie – poprosiłam. – Napijecie się kawy, zjecie po kawałku ciasta na rachunek firmy. Wszyscy.
Chuda dziewczyna popatrzyła kolejno na swoje towarzystwo i wzruszyła ramionami. Roux też wzruszył ramionami.
– Może przyjdziemy – powiedział nieobowiązująco.
– Mamy zapchany rozkład zajęć – arogancko zaćwier-kała dziewczyna. Uśmiechnęłam się.
– Znajdźcie okienko.
Roux znowu zmierzył mnie podejrzliwym spojrzeniem.
– Może przyjdziemy.
Jeszcze patrzyłam, jak schodzą w dół do Les Marauds, kiedy przybiegła do mnie stamtąd pod górę Anouk w rozwianym czerwonym płaszczyku nieprzemakalnym, trzepoczącym jak skrzydła egzotycznego ptaka.
– Maman, maman! Zobacz! Łodzie!
Podziwiałyśmy przez chwilę płaskie barki, wysokie domki z blachy falistej, kominy z rur do piecyków, freski, wielobarwne flagi, napisy, malowidła dla odżegnania nieszczęśliwych wypadków, małe łódki, wędki, wywieszone przed nocą garnki na langusty, osłaniające ten i ów pokład podarte parasole, zaczątki ognisk w stalowych bębnach nad rzeką. Snuły się zapachy drewna, dymu, benzyny i smażonych ryb i dolatywały poprzez wodę dźwięki muzyki, kiedy saksofon zaczął swój niesamowicie ludzki melodyjny lament. Wypatrzyłam postać rudego mężczyzny, który stanął na pokładzie najzwyczajniejszej z tych wszystkich, czarnej łodzi mieszkalnej. Podniósł rękę w moją stronę. Pomachałam mu w odpowiedzi. Było prawie ciemno, kiedy wracałam z Anouk do domu. W Les Marauds do saksofonu przyłączyła się perkusja, bębnienie roznosiło się po wodzie. Mijająca Cafe de la Republique, nie zajrzałam tam.
Ledwie doszłyśmy na szczyt wzgórza, poczułam czyjąś obecność. Odwróciłam się i zobaczyłam, że to Josephin«s Muscat, teraz bez płaszcza, tylko w szaliku na głowie na. pół zasłaniającym jej twarz. Blada zjawa nocna w mroku.
– Biegnij do domu, Anouk, i czekaj na mnie. Anouk spojrzała zaciekawiona, odwróciła się i posłusz:-nie pobiegła w roztrzepotanym płaszczyku.
– Słyszałam, co pani zrobiła – zaczęła Josephine cich-o. – Wyszła pani, bo Paul-Marie nie chciał wpuścić tych ludzi z rzeki.
Przytaknęłam.
– Oczywiście.
– Był wściekły – mówiła dalej surowo, nieomal z pod giwera. – Powinna była pani słyszeć, co mówi. Roześmiałam się.
– Na szczęście ja nie muszę słuchać tego, co Paul-VIa-rie ma do powiedzenia.
– Już mi zakazał rozmawiać z panią. Uważa, że pani wywiera zły wpływ. – Umilkła i lękliwie mi się przyjrzała. – On Mnie chce, żebym miała przyjaciół – dodała po chwili.
– Wydaje mi się, że słyszę raczej za dużo o tym, czego Paul-Marie nie chce – oświadczyłam jej łagodnie. – Na-prawdę on mnie aż tak nie interesuje. Natomiast pani – dotknęłam przelotnie jej ręki – pani jest dość interesując: a.
Zarumieniła się i odwróciła wzrok, jak gdyby myślała, że ktoś stanął przy jej ramieniu.
– Pani nie rozumie – mruknęła.
– Chyba rozumiem. – Zobaczyłam, że czubkami palców dotknęła szalika zasłaniającego jej twarz. – Dlaczego pani to nosi? – zapytałam nagle. – Może pani powiedzieć?
Spojrzała na mnie z nadzieją i ze strachem. Potrząsnęła głową. Lekko pociągnęłam szalik.
– Jest pani ładna – stwierdziłam. – Mogłaby pani być piękna.
Świeży siniak znaczył się na jej podbródku niebieskawo w dogasającym świetle. Otworzyła usta odruchowo, żeby skłamać. Byłam szybsza.
– Nieprawda – powiedziałam. Żachnęła się, oburzona.
– Skąd pani wie? Jeszcze ani słowa nie…
– Nie musiała pani mówić.
Milczałyśmy. Na rzece flet rozrzucał jasne dźwięki między bębnieniem. Kiedy się odezwała, w jej głosie aż chry-piał wstręt, jaki czuła do siebie.
– Głupie, no nie? – Jej oczy były jak maleńkie półksiężyce. – Nigdy go nie potępiam. Właściwie nigdy. Czasami nawet zapominam, co naprawdę się stało. – Nabrała głęboko tchu jak nurek przed wejściem pod wodę. -Wpadam na drzwi, spadam ze schodów, prze… przewracam się na grabie! – Wydawało się, że jest bliska śmiechu. Usłyszałam w jej słowach histerię. – Gapa, tak on mówi o mnie. Gapa!
– O co poszło tym razem? – zapytałam delikatnie. – Czy o tych wodniaków? Przytaknęła.
– Przecież nie mieli złych zamiarów. Chciałam im podać. – Głos jej podniósł się na sekundę do pisku. – Nie rozumiem, z jakiej racji muszę wciąż robić to, czego chce ta lafirynda Clairmont! Och, powinniśmy trzymać się razem – zaczęła przedrzeźniać Caroline okrutnie. – Ze względu na naszą społeczność. Na nasze dzieci, madame Muscat. -Zachłysnęła się i znów mówiła normalnym głosem. – A nawet mi nie powie dzień dobry na ulicy… i guzik ją obchodzę! – Jeszcze raz głęboko odetchnęła, z wysiłkiem opanowując ten wybuch. – Zawsze Caro to, Caro tamto. Widzę, jak on na nią patrzy w kościele. Dlaczego nie możesz być taka jak Caro Clairmont? – Teraz stała się swoim mężem, głos miała gruby z wściekłości zaprawianej piwem. Nawet przybrała jego zmanierowanie, wysunęła podbródek, nadęta i zaczepna. – Ty przy niej wyglądasz jak maciora. Ona ma styl. Ma udanego syna, który świetnie się uczy w szkole. A ty co masz, hę?
– Josephine.
Odwróciła do mnie głowę, twarz udręczoną.
– Przepraszam, na chwilę prawie zapomniałam, gdzie…
– Wiem – ogarnął mnie wściekły gniew, aż kłujący w kciukach.
– Pani pewnie myśli, że jestem głupia, bo zamiast odejść, tkwię przy nim od tylu lat – powiedziała i oczy miała ciemne, pełne zniechęcenia.
– Wcale tak nie myślę. Puściła to mimo uszu.
– No więc jestem głupia – oświadczyła. – Głupia i słaba. Nie kocham go, nie pamiętam, kiedy go kochałam… ale na samą myśl, żeby naprawdę od niego odejść… -Urwała zmieszana. – Naprawdę od niego odejść… – powtórzyła cicho w zadumie. – Nie, nic z tego. – Znów spojrzała na mnie zdeterminowana. – Dlatego już nie mogę z panią rozmawiać. – W jej słowach zabrzmiała spokojna desperacja. -Tylko nie chcę, żeby pani myślała… pani należy się wyjaśnienie. Ale tak musi być.
– Nie – zaprzeczyłam – nie musi.
– Ależ musi. – Ona rozpaczliwie broni się przed możliwością pociechy. – Czy pani nie rozumie? Jestem nic niewarta. Kradnę. Skłamałam pani. Ja kradnę rzeczy. Wciąż kradnę.
Łagodnie przytaknęłam.
– Tak, wiem. -To jasne postawienie sprawy zakołysało się spokojnie pomiędzy nami jak bombka na choince. -
Wszystko może pójść lepiej – powiedziałam w końcu. -Paul-Marie nie rządzi światem.
– Równie dobrze mógłby – odparowała Josephine uparcie.
Uśmiechnęłam się. Gdybyż ten jej upór można było wywrócić podszewką na wierzch! Wszystko tym uporem by osiągnęła? W dodatku potrafiłabym tego dokonać. Wyczuwałam jej myśli tak blisko, tak zapraszające mnie w głąb. Łatwo byłoby nią zawładnąć… Odepchnęłam tę pokusę niecierpliwie. Nie mam prawa zmuszać jej do powzięcia jakiejkolwiek decyzji.
– Przedtem nie miała pani do kogo przyjść – powiedziałam – teraz pani ma.
– Mam? – W jej ustach to zabrzmiało prawie jak uznanie klęski.
Milczałam. Niech sama sobie na to odpowie.
Patrzyła na mnie przez chwilę oczami świetlistymi od świateł rzecznych z Les Marauds. Znów mnie to uderzyło: tak mało brakuje, żeby była piękna.
Читать дальше