Najbardziej to chyba lubiłam studentów, którzy przyłazili na dziewczyny piechotą. Dosyć zakompleksione typy. Ale z nimi przynajmniej chciało mi się gadać. O tym kurewskim społeczeństwie. Tylko z nimi chodziłam na chatę. Z innymi robiłam to w samochodzie albo szło się do pensjonatu. Taki pokój kosztował faceta dodatkowo co najmniej dziesięć marek. Dostawiali wtedy specjalnie dla nas tapczan, bo ze świeżo posłanego podwójnego łóżka nie wolno było korzystać. To było żałosne.
Ze Stellą porozumiewałam się zaszyfrowanymi napisami, które smarowało się na słupach ogłoszeniowych czy pustych tablicach na plakaty. Stąd przy zmianie zawsze wiedziałyśmy, co druga z nas właśnie robi i co mój stary wymyślił nowego, żeby nas skontrolować. Kiedy wpadałam w parszywy nastrój, łaziłam czasem do takiego lokaliku, który nazywał się „Teen Challenge”. Specjalnie wybrali ten punkt koło „Soundu” i Kurfürstenstrasse, żeby nawracać takie jak ja. Można było u nich dostać broszurki i książki o nieletnich prostytutkach i narkomankach w Ameryce, które „Teen Challenge” nawrócił na drogę wiodącą ku Bogu. Chodziłam się tam wygadać, wypić herbatę czy zjeść bułkę ze smalcem. Jak tylko zaczynali pieprzyć o Bogu, od razu się zmywałam. W gruncie rzeczy tam też chcieli nas tylko wykorzystać, bo chodziło o to, żeby, jak już kompletnie nie będziemy widzieć wyjścia, wciągnąć nas do sekty.
Zaraz obok było na Kurfürstenstrasse takie biuro komunistów. Czasami czytałam, co wywieszali w witrynie. Wychodziło na to, że chcą kompletnie zmienić społeczeństwo. Podobało mi się to. Ale w mojej sytuacji ich hasła też nie na wiele mi się mogły przydać.
Potem oglądałam sobie wystawy wielkich sklepów-meblowych przy Kurfürstenstrasse i Genthiner Strasse. Od razu wracały marzenia o własnym mieszkaniu z Detlefem. Jeszcze bardziej mnie to wtedy dobijało.
Znalazłam się już właściwie w najniższym punkcie narkomańskiej kariery. Jak nie szło z samochodziarzami, to brałam się za kradzieże. Takie drobne, bo kompletnie nie nadaję się na taką robotę – mam za słabe nerwy. Nawet mnie raz paru ćpunów próbowało namówić na włam, ale miałam za wielkiego cykora. Mój największy wyczyn to było wybicie kastetem szyby w samochodzie i zabranie przenośnego radia. Najczęściej pomagałam innym skręcić trefny towar. Przewoziłam też trefne rzeczy prawdziwym przestępcom. Woziłam to wszystko do skrytek bagażowych na dworcu Zoo albo, jak było trzeba, zabierałam stamtąd.
Dostawałam za to co najwyżej dwadzieścia marek. A przecież było to o wiele bardziej niebezpieczne od samej kradzieży. Ale po prostu powoli przestawałam kontaktować.
W domu okłamywałam ojca i kłóciłam się ze Stellą. Umówiłam się z nią, że dzielimy się robotą i herą. O to najczęściej były kłótnie. Bo każda z nas myślała, że druga próbuje ją wyślizgać.
Ojciec oczywiście znowu od dawna wiedział, co się ze mną dzieje. Ale był już kompletnie bezradny. Ja zresztą też. Wiedziałam tylko tyle, że rodzice nie mogą mi już pomóc.
W szkole nie mogłam wydolić. Mimo, że olewałam wszystkie zajęcia. Nie mogłam znieść samego siedzenia tam. W ogóle niczego już nie mogłam znieść. Nie mogłam już łazić na robotę, nie mogłam kręcić się na luzie między swoimi, nie znosiłam ojca.
Znowu było jak dawniej. Grobowy nastrój. Myśli samobójcze. Przecież wiedziałam już, że długo tak nie pociągnę. Ale cały czas byłam jeszcze za wielki tchórz, żeby sobie władować „złoty strzał”. Ciągle jeszcze szukałam jakiegoś wyjścia.
Myślałam nawet, żeby się dobrowolnie zgłosić do wariatkowa. Do lecznicy Bonhoeffer, czy jak się mówiło: Bonnies Ranch. Zgłosić się tam to już dla ćpuna właściwie koniec. Bonnies Ranch to był prawdziwy postrach narkomanów. Było nawet takie powiedzenie: lepiej cztery lata pudła niż cztery tygodnie Bonnies Ranch. Niektórych po szpitalu przymusowo wysyłali do Bonnies Ranch i oni potem opowiadali potworne historie.
Ale całkiem naiwnie pomyślałam, że jak się dobrowolnie zgłoszę do takich hycli, to ktoś zwróci na mnie uwagę. Jakiś Urząd do Spraw Nieletnich czy kto tam jeszcze musi wtedy zauważyć, że jest taka narkomanka, które gwałtownie potrzebuje pomocy, i, że rodzice kompletnie nie byli w stanie jej pomóc. Ta decyzja zgłoszenia się do Bonnies Ranch była jak próba samobójstwa kogoś, kto w duchu ma nadzieję, że jednak znowu się ocknie, żeby wszyscy mogli mówić: Biedulka, gdybyśmy się tylko o nią bardziej zatroszczyli, już nigdy nie będziemy dla niej tacy niedobrzy.
Kiedy już się zdecydowałam, poszłam z tym do mamy. Początkowo traktowała mnie bardzo chłodno, bo jednak jakoś tak jakby mnie już spisała na straty. Od razu się rozryczałam, ale tak naprawdę. Potem próbowałam jej opowiedzieć wszystko o sobie; dosyć wiernie. Wtedy ona też się rozpłakała, objęła mnie ramieniem i przytuliła do siebie. Obie serdecznie sobie popłakałyśmy. Moja siostra też się ucieszyła, że znowu jestem w domu. Spałyśmy razem w moim starym łóżku. Po jakimś czasie złapał mnie głód.
Zaczęło się kolejne odtrucie. Nawet nie wiedziałam, który to już raz. Chyba już zdążyłam pobić rekord świata w ilości odwyków. W każdym razie nie znałam nikogo, kto by tyle razy dobrowolnie się odtruwał, co ja. i to bez szansy powodzenia. Wszystko było prawie tak samo jak za pierwszym razem. Mama znowu wzięła wolne i przynosiła mi wszystko, co chciałam: valium, wino, pudding, owoce. Wreszcie czwartego dnia zawiozła mnie do Bonnies Ranch. Naprawdę tego chciałam, bo przecież byłam pewna, że inaczej już jutro znowu sobie właduję.
Od razu musiałam się rozebrać do goła i zaprowadzili mnie do kąpieli. Jak trędowatą. W dwóch wannach kąpali właśnie dwie kopnięte baby. Wsadzili mnie do trzeciej i musiałam się wypucować pod kontrolą. Nie dostałam już z powrotem ubrania. Zamiast tego dali mi jakieś gacie, które wisiały mi aż gdzieś pod kolanami i które musiałam bez przerwy podtrzymywać, żeby nie zjechały. Do tego jakąś mocno znoszoną koszulę nocną. Potem wzięli mnie na oddział na obserwację. Byłam jedyna normalna na sześćdziesiąt bab. Wszystkie były zdrowo trzepnięte. Z wyjątkiem jednej. Nazywali ją Piippi.
Piippi przez cały czas miała coś do roboty. Starała się być jak najbardziej przydatna i wyręczała pielęgniarki w czym tylko mogła. Z Piippi sobie gadałam. Nie wyglądała na wariatkę, tylko jakoś tak wolno myślała. Już piętnaście lat była tu na obserwacji. Piętnaście lat temu rodzinka wpakowała ją do Bonnies Ranch. Najwyraźniej nigdy jej tu na nic nie leczyli. Zwyczajnie została już na obserwacji. Może dlatego, że tak się tu przydawała. Pomyślałam sobie, że coś tu musi być nie w porządku, jak się trzyma kogoś piętnaście lat na obserwacji tylko dlatego, że trochę wolniej myśli.
Następnego dnia wizytował mnie cały zespół lekarzy. To znaczy większość tych łapiduchów, którzy bezczelnie gapili się na mnie w tej koszulinie, to byli pewnie studenci. Szef całej tej bandy zadał mi kilka pytań, a ja całkiem naiwnie zaczęłam mówić, że za parę dni chciałabym pójść na leczenie, a potem gdzieś do jakiegoś internatu w RFN, żeby zrobić maturę. Co chwilę mówił „tak, tak”, pewnie jak to zwykle w rozmowie z wariatami.
Kiedy już położyłam się z powrotem do łóżka, zaczęły mi się przypominać wszystkie kawały o wariatach. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie nagadałam jakichś głupot, bo patrzyli na mnie, jak na takiego, co mówi, że jest Napoleonem. Nagle poczułam strach, że tak jak Piippi na zawsze zostanę na obserwacji, aż zupełnie skapcanieję w tej starej koszuli nocnej i potwornych gaciach.
Читать дальше