– Ponieważ słaby sprzymierzeniec to cenny sprzymierzeniec? – Żartowanie z Warszakary przypominało dźganie kijem tygrysa zamkniętego w kruchej klatce.
– Czasami tak, czasami nie. Ale z pewnością wolimy starego pana od jego syna.
Byliśmy otoczeni hałaśliwym tłumem Indusów, nie baliśmy się więc, że nas ktoś podsłucha.
– Czy to prawda? – spytałem. Warszakara skinął głową.
– Zanim skończy się pora deszczowa, będą mieli nowego króla.
– Mam nadzieję, że mnie tam wtedy nie będzie.
– Mam nadzieję, że temu zapobiegniesz.
– Jak?
– Musisz przestrzec starego pana. Jestem pewien, że Persja nie chce w Kosali silnego króla, tak samo jak my.
– Jak może tam być silny król, skoro buddyści sprawują władzę nad krajem?
Warszakara robił wrażenie zdziwionego.
– Tak wcale nie jest. A nawet gdyby tak było, to cóż to za różnica? Najwidoczniej zapomniał, że wygłosił do mnie przemówienie o niebezpieczeństwie, jakie stanowią dla ustalonego porządku buddyści i dźiniści. Uważałem go za szaleńca, mówiłem więc bardzo ostrożnie.
– O ile wiem, tamtejsze klasztory są pełne republikanów, którzy pragną osłabić Kosalę i Magadhę.
– Wręcz przeciwnie. – Warszakara zdecydowanie zaprzeczył wszystkiemu, co twierdził w drodze z Benares. – Dźiniści i buddyści są każdemu królowi ogromnie pomocni. Wina leży po stronie króla Prasenadźita. To święty mąż, który myśli tylko o innym świecie albo… o żadnym czy też o tym, w co tamci ludzie wierzą. To godne podziwu u człowieka, ale nie u króla. Stary głupiec powinien był już dawno abdykować. A wtedy moglibyśmy… okiełznać jego syna.
Chociaż nie interesowała mnie analiza charakteru króla Prasenadźita w wykonaniu Warszakary – z zasady nie wierzyłem ani jednemu jego słowu w sprawach politycznych – zaintrygowało mnie, że nagle aprobował buddyzm. Zapytałem go, dlaczego.
Odpowiedź wydała mi się szczera.
– Każda religia głosząca, że ten świat to rodzaj choroby, którą można wyleczyć przez modlitwę i respektowanie wszelkiego życia albo przez wyrzeczenie się wszelkich dóbr, jest niesłychanie pożyteczna dla władcy. Bo jeżeli ludzie nie pożądają rzeczy materialnych, to nie pragną również tego, co my posiadamy. Jeżeli respektują każde życie, nie będą chcieli nas zabić ani obalić naszych rządów. Mówiąc szczerze, robimy, co możemy, przy pomocy tajnej policji, żeby popierać dźinistów i buddystów. Gdybyśmy się zorientowali, że zaczynają być groźni, to oczywiście…
– Ale ich cnoty mają charakter negacji. Nie chcą pracować. Są żebrakami. Jak zdołacie zrobić z nich wojowników?
– Nawet nie próbujemy. Poza tym tacy są mnisi. Większość dźinistów i buddystów po prostu czci Mahawirę i Buddę, a poza tym oddają się zwykłym zajęciom, tak jak wszyscy. Z jedną tylko różnicą. Ci ludzie sprawiają nam mniej kłopotów niż inni.
– Ponieważ w głębi serca są republikanami? Warszakara się roześmiał.
– Nawet jeżeli nimi są, to co mogą zrobić? No, ale świat ich przecież nie interesuje, a to bardzo odpowiada tym spośród nas, którzy są przywiązani do świata takiego, jaki jest.
Zajechał mój zaprzężony w woły wóz. Pożegnałem się z Warszakara. Przedarliśmy się z Karaką przez tłum do miejsca, gdzie czekała nasza ochrona. Ubrani jak Indusi, uzbrojeni byli jednak jak Persowie.
Zażądałem, żeby wóz wyposażono w osłonę od słońca i wyściełane siedzenia. Ku memu zdziwieniu posłuchano mnie. Gdy tylko usiedliśmy, bat woźnicy spadł na zady wołów, szarpnęło, i rozpoczęła się nasza ponad dwustudwudziestomilowa podróż do Śrawasti.
Ambalika nie pojechała ze mną, ponieważ miała gorączkę. Prawdopodobnie była w ciąży, więc uznaliśmy zgodnie, że podróż mogłaby okazać się dla niej niebezpieczna.
– Ale wrócisz, prawda? – Ambalika wyglądała na swoje lata, to znaczy dziecinnie. I żałośnie.
– Tak – odpowiedziałem – gdy tylko skończy się pora deszczowa.
– Wtedy będziesz mógł być obecny przy narodzinach twojego syna.
– Będę się modlił do Mądrego Pana, żeby zdążyć na czas do domu. – Uścisnąłem ją.
– Następnej zimy – oznajmiła zdecydowanie Ambalika – wszyscy troje pojedziemy do Suzy.
Karawana przekroczyła Ganges w rzecznym porcie Pataligama, gdzie przewoźnicy słyną nie tylko z niezdarności, lecz i z tego, że lubią wszelkiego rodzaju katastrofy. W naszym przypadku mieli dwie okazje do wielkiej radości. W każdej z nich straciliśmy wóz naładowany żelazem, i to w dzień, kiedy rzeka była spokojna i gładka jak polerowane zwierciadło z brązu.
Z powodu upału podróżowaliśmy nocą i spaliśmy w dzień. Nie napotkaliśmy żadnych rozbójników, dopóki nie wjechaliśmy do lasów na południe od Waiśali. Tam zostaliśmy zaatakowani przez kilkuset dobrze uzbrojonych ludzi, którzy zrobili dużo hałasu, ale żadnych szkód. Ta banda cieszy się poważaniem w całych Indiach, ponieważ nie może zostać jej członkiem nikt, kto nie jest potomkiem członka kasty złodziei w trzeciej generacji. Kradzież to proceder tak dochodowy, że kasta pilnuje, by starodawne rzemiosło nie zostało zrujnowane przez amatorów.
Waiśala, stolica Lićchawich, jest też stolicą związku republik, nazywanego czasem federacją Wrydźdźich.
Powitał nas gubernator miasta i pokazał nam dom zgromadzeń, gdzie spotykają się delegaci z innych republik. Zgromadzenie jednak nie obradowało i wielka drewniana hala była pusta. Zaprowadzono nas również do miejsca urodzenia Mahawiry, niczym nie odznaczającego się podmiejskiego domu, który powoli już zamieniał się w świątynię.
Upłynęło wiele czasu, zanim zrozumiałem, że zarówno Budda jak Mahawira w pojęciu swoich wyznawców są czymś znacznie większym niż nauczycielami lub prorokami. Uznano ich za większych niż każdy z bogów, a nawet wszyscy bogowie razem wzięci. Koncepcja ta wydała mi się równie głupawa, jak odstraszająca. Wprawdzie świecki wyznawca buddyzmu lub dźinizmu modli się nadal do Waruny oraz innych bogów wedyjskich, lecz uważa te bóstwa za podrzędne w stosunku do dwudziestu czterech oświeconych i dwudziestu czterech twórców świętych brodów, ponieważ żaden bóg nie zdoła osiągnąć nirwany, jeżeli przed tym nie będzie człowiekiem. Powtórzę to, Demokrycie. Żaden bóg nie może stać się oświeconym i zgasnąć, zanim nie urodzi się jako człowiek.
Zadziwiająca jest myśl, że za moich czasów – a przypuszczam że i teraz – miliony ludzi żyły w przekonaniu, iż na danym etapie dziejów dwie istoty ludzkie wzniosły się na wyższy poziom niż ten, na którym byli lub będą bogowie. Grecy określiliby to jako tytanizm. Ale jest to szaleństwo.
Podczas mojego pobytu w Waiśali miałem wrażenie, że choć republiki spodziewają się ataku ze strony Magadhy, mają pewne trudności z powołaniem ludzi pod broń. Tak dzieje się zawsze w krajach, gdzie każdy zamożny obywatel uważa się za króla. Nie można prowadzić wojny z dziesięcioma tysiącami wodzów. Mimo pochwał dla mądrości ludu, których trzeba nieustannie wysłuchiwać, każdy dureń wie, że demagodzy łatwo nim manipulują i że jest on też podatny na przekupstwo. Gorzej, lud rzadko poddaje się dyscyplinie, bez której nie można prowadzić żadnych wojen, a tym bardziej ich wygrywać. Jestem przekonany, że tyrani powrócą do Aten. Demokryt nie zgadza się ze mną.
Kiedy przybyliśmy na północny brzeg rzeki Rawati, świtało. Śrawasti leży na jej południowym brzegu. Ponieważ rzeka, leniwie tocząca swoje uszczuplone przez upały wody, w tym właśnie miejscu płynie szerokim zakolem, Śrawasti ma kształt półksiężyca. Od strony lądu otoczone jest wysokim ceglanym murem z groźnymi wieżami strażniczymi. Od strony rzeki ciągną się przystanie, doki i składy. Niechlujna zabudowa jak to w indyjskich portach rzecznych. Słaba drewniana palisada oddziela port od samego miasta; mieszkańcy widocznie nie obawiają się ataku od strony rzeki. W kraju, w którym nie ma mostów ani okrętów wojennych, woda stanowi doskonałą obronę. Ucieszyła mnie myśl, że Wielki Król mógłby zdobyć Śrawasti w ciągu jednego dnia. Ucieszył mnie również widok miejskich wież, które w porannym świetle wyglądały jakby uwite z róż.
Читать дальше