– Tak, oczywiście. Lecz Wielki Król z pewnością trzyma wojska w swojej satrapii nad Indusem.
– Tak, tylko dla obrony. Nie posłałby ich do Magadhy.
– Jesteś tego pewny?
– Wielki Król sprawuje władzę w dolinie Indusu ledwie od jednego pokolenia. Bez perskiego garnizonu…
– Rozumiem – westchnął książę. – Miałem nadzieję… – Zrobił gest ręką, delikatny i tajemniczy zarazem. Jeszcze nie nauczyłem się mowy rąk, jak nazywają to Indusi. Najsubtelniejsze kwestie wyrażane są często nie słowami, ale gestami. Ten sposób porozumiewania wywodzi się z tradycji przedhistorycznych tańców.- Czy twoim zdaniem mój zięć jest sympatyczny?
– O tak. Bardzo wytworny i… sentymentalny.
– Sentymentalny na pewno. Kiedy mu zdechł ulubiony ptak, płakał przez cały tydzień.
– Minister natomiast nie płacze! – Pomyślałem sobie, że teraz sprawdzę, czy tajna służba Magadhy przeniknęła do groty księcia Dżety.
– Nie. To twardy człowiek. Marzy mu się aneksja Benaresu. Upadek Kosali.
– A może to nie tylko marzenie?
– Prasenadźit to święty człowiek. Nie dba o doczesny żywot. To arhat. Więc jest bliski oświecenia, unicestwienia osobowości.- I może dlatego jego królestwo jest tak bliskie rozpadu, jeżeli nie oświecenia.
Książę Dźeta wzruszył ramionami.
– Nie ma powodu, żeby królestwa były inne niż ludzie. Rodzą się. Rozwijają. Umierają.
– Czemu więc martwi cię, że Kosala przypomina ciało człowieka martwego od trzech miesięcy?
– Oj, martwi mnie to, martwi. Z powodu sanghi. Sangha to nazwa zakonu lub gminy buddystów. Sam wyraz i jego znaczenie są o stulecia, a może nawet tysiąclecia, starsze od buddyzmu. W republikach sangha oznacza zgromadzenia naczelników wszystkich rodzin. W niektórych republikach członkowie zgromadzenia otrzymują tytuł radży, czyli króla, co stanowi zręczne obejście głównej zasady monarchii: bo tam, gdzie każdy staje się królem, nikt nim nie będzie. W owych czasach żadną republiką nie rządził jeden człowiek.
Ponieważ sam Budda był synem członka zgromadzenia republiki Śakjów, często mówi się o nim jako o królewskim synu. Ale jego ojciec był po prostu jednym z wielu naczelników rodów, którzy zbierali się, by radzić nad sprawami republiki Podczas gdy republikańska sangha rządzi głosami większości jej członków, to decyzje sanghi buddystów muszą być podejmowane jednogłośnie. Po śmierci Buddy zasada ta stała się powodem licznych kłopotów dla jego zakonu.
– Czy boisz się króla Bimbisary?
– Nie. To nasz przyjaciel.
– A Warszakary?
Umyślnie, a może przypadkowo, książę Dźeta wyrysował na miękkim, białym – nie, błękitnym – piasku gwiazdę.
– To typowy królewski minister. Dla niego zakon, każdy zakon, jest niebezpieczny.
– Republikański?
– Właśnie. A ponieważ Bimbisara jest stary, a Warszakara młody, należy spodziewać się najgorszego. – Książę roześmiał się. – Widzisz, że niedobry ze mnie buddysta. Muszę się zajmować polityką, a powinienem spełniać śluby.
– Jakich ślubów n i e spełniłeś? – Brałem wówczas wszystko bardzo dosłownie. A poza tym te niezliczone religie wyznawane w Indiach wciąż mi się mieszały. Indusi akceptują wszystko, czyli w gruncie rzeczy nic. Ilekroć zapalałem święty ogień w zacienionym miejscu, obserwowało mnie kilku ciekawych braminów. Byli zawsze grzeczni i zadawali właściwe pytania. Ale nigdy nie zjawiali się po raz drugi. Nie mam pojęcia, co robiłby mój dziadek, żeby ich nawrócić.
– Jestem człowiekiem zbyt przywiązanym do świata – powiedział książę Dźeta. Rzucił kamyk w połyskliwy błękit jeziora. Po chwili przypłynęło do nas stado dużych ryb przypominających morświny. Ale kiedy wynurzyły się na powierzchnię, okazało się, że to młode dziewczyny Każda trzymała instrument muzyczny owinięty w wodoszczelną skórę.
– Pomyślałem sobie, że trochę muzyki sprawi ci przyjemność. Zaprojektowałem te góry i tę grotę tak, żeby muzyka brzmiała jak najlepiej. Nie jestem biegły we wszystkich sześćdziesięciu czterech naukach pomocniczych, ale znam się na muzyce, którą uważam za najbliższą… – Słusznie zrezygnował z porównania do czegoś tego, co uważał za nieporównywalne z czymkolwiek innym.
Muszę przyznać, że koncert sprawił mi mniejszą przyjemność niż to siedzenie wśród chybotliwego błękitnego światła wody, dzięki któremu wszystko dokoła wydawało się eteryczne jak świat po wypiciu haomy.
Zastanawiam się teraz, czy wszystko to było zaplanowane. Wiem tylko, że wiele z tego, co książę Dźeta opowiedział o Buddzie, pozostało mi w pamięci. Czy możliwe, że błękitne światło i muzyka wywołały takie wizje, jakie daje święta haoma, a nawet diabelska soma? Odpowiedź znać może tylko książę Dźeta, lecz on od dawna zamienił ciało, które zamieszkiwał, kiedy siedział obok mnie, na inne. Ale jakie? Miejmy nadzieję, że wcielił się chociażby w jakieś pomniejsze indyjskie bóstwo z jedną zaledwie parą rąk i że osiągnął niemal pełnię szczęścia przed ostateczną nicością.
Podczas koncertu książę Dźeta opowiadał mi o czterech szlachetnych prawdach Buddy.
– Pierwsza prawda głosi, że całe życie to cierpienie. Jeżeli pragnienia twoje nie są spełnione, cierpisz. Życie ludzkie jest jak ogień płonący pomiędzy pragnieniem i spełnieniem. Czy zgadzasz się?
– Tak, książę. – Zawsze mówię „tak”, gdy chcę się dowiedzieć więcej. Człowiek dociekliwy, taki jak Protagoras czy Sokrates, próbowałby dojść do tego, czym jest cierpienie, które towarzyszy pragnieniu i które towarzyszy spełnieniu. Jeżeli człowiek rozszczepiający włos na czworo ma wystarczająco ostry nóż, może posiekać na nice samo życie. Uważam to za stratę czasu. W błękitnej grocie pod sztuczną górą gotów byłem przyjąć, chociażby na chwilę, pogląd, że istnienie to płonący ogień.
– Rozkoszujemy się naszymi pięcioma zmysłami. Staramy się unikać bólu, cierpienia. Jak to robimy? Poprzez zmysły, które dodają paliwa do ognia i pozwalają mu płonąć. Druga prawda polega na tym, że pragnienie przyjemności, albo gorzej, pragnienie stałości w świecie, w którym wszystko płynie, może tylko uczynić ogień gorętszym, a kiedy gaśnie, ból i żal stają się większe. Czy się zgadzasz?
– Tak, książę.
– Widzisz więc, że cierpienie nie ustanie, dopóki ogień się podsyca. Zgodzisz się więc chyba, że, by uniknąć cierpienia, nie należy dolewać oliwy do ognia? Dokonuje się tego wyrzekając się pożądania.
– Tak, książę.
– To dobrze. To była trzecia prawda. Czwarta poucza nas o drodze prowadzącej do zniszczenia cierpienia.
Książę Dźeta zamilkł. Przez dłuższą chwilę wsłuchiwałem się w melodię, która wydała mi się dziwnie urzekająca. Mówię „dziwnie”, gdyż nie przywykłem jeszcze wtedy do indyjskiej muzyki. Ale w tych miłych okolicznościach wszystko mi się podobało; czułem się bardziej, niż kiedykolwiek oddalony od czterech prawd Buddy! Nie byłem ani obojętny, ani wyzwolony, a już na pewno nie chciałem być zdmuchnięty jak płomień.
Nagle zrozumiałem, że czwarta prawda księcia Dźety nic nie znaczy, co już samo w sobie jest prawdą, jak powiedzieliby niektórzy Ateńczycy, a nawet mieszkańcy Abdery. Zwróciłem się ku mojemu gospodarzowi. Uśmiechał się. Zanim zdążyłem zadać mu pytanie, już na nie odpowiedział.
– Żeby zdmuchnąć płomień tej bolesnej egzystencji, musisz podążyć ośmiostopniową ścieżką. Taka jest czwarta szlachetna prawda.
Indusi wcześniej lub później powołują się na liczby. Nie przywiązuję wagi z reguły do przytaczanych przez nich liczb, nawet takich trzydziestu milionów milionów milionów pomnożonych przez liczbę ziarenek piasku z koryta Gangesu.
Читать дальше