– W Lojangu przyglądałem się obrzędowi kultu przodków. Niestety, wydał mi się niezbyt jasny.
Konfucjusz złowił jeszcze jedną rybę Tyczka bambusowa wygięła się w łuk Ryba była ciężka, lecz ręka wędkarza lekka.
– Kto by ten obrzęd wyjaśnić umiał, ten nie miałby z rządzeniem światem większej trudności niż ja, ze złapaniem *. – Konfucjusz gwałtownie szarpnął tyczkę w górę i tłusty leszcz poszybował nad naszymi głowami. Obaj zaśmieliśmy się z uciechy. Zawsze miło jest widzieć, jak coś zostało nienagannie wykonane -… tej ryby. – Podczas gdy Konfucjusz kończył zdanie, ryba spadła na krzak bzu Odszukałem ją, a Mistrz dorzucił. – Ceremonie ku czci przodków są trochę podobne do łowienia ryb. Za mocne szarpnięcie i zrywasz linkę lub łamiesz tyczkę. Za słabe i możesz stracić rybę, a także tyczkę.
– Czyli być dobrym to znaczy działać zgodnie z wolą Nieba.
– Oczywiście – Starzec włożył do koszyka ostatnią zdobycz.
– Co to jest Niebo?
Konfucjusz nieco dłużej niż zwykle zakładał przynętę na haczyk. Nie odpowiadał, aż linka znowu znalazła się w wodzie. Spostrzegłem, że zniknął poranny księżyc. Słońce świeciło teraz z ukosa na białym niebie.
– Niebo rozdziela śmierć i życie, szczęście i niedolę. – Miał świadomość, że nie odpowiada na moje pytanie. Nie odezwałem się. Ciągnął dalej. – W Niebie mieszka pierwszy przodek. Kiedy składamy ofiarę Niebu i jemu ją składamy.
Złowiłem węgorza. Pomyślałem sobie, że wijącą się rybę doskonale można porównać z Konfucjuszem mówiącym o Niebie. Nie wypowiadał się wyraźnie z tej znakomitej przyczyny, że nie wierzył w Niebo bardziej niż w tak zwanego najwyższego przodka.
Konfucjusz był ateistą. Jestem tego pewien. Ale wierzył w moc rytuału i obrzędów ustanowionych przez dawno wymarłą dynastię Czou, ponieważ żarliwie opowiadał się za ładem, równowagą i harmonią w ludzkich sprawach. Skoro pospólstwo wierzy we wszelkiego rodzaju bóstwa gwiezdne i skoro warstwy panujące wierzą w swoje pochodzenie w prostej linii od niebiańskich przodków, którzy obserwują ich bacznie z nieba, Konfucjusz próbował wykorzystywać owe odwieczne wierzenia, by stworzyć harmonijne społeczeństwo. Głosił chwałę dynastii Czou, gdyż – niezależnie od powabu ostrzeżeń księcia Tana – ostatni Syn Nieba był z rodu Czou. Wobec tego, żeby zjednoczyć Królestwo Środka trzeba nieodzownie znaleźć nowego Syna Nieba, najlepiej z tego samego rodu. Ponieważ jednak Konfucjusz słusznie obawiał się, że pojawi się władca nieodpowiedni, stale podkreślał wagę cnót, jakie przypisywał dawnej dynastii. Jestem co prawda całkiem pewien, że z tego, co mówił, sporo sam wymyślał, lecz Fan Cz’y przysięgał, że Konfucjusz ogranicza się wyłącznie do interpretacji autentycznych tekstów. Oświadczyłem na to, że interpretuje je widocznie tak, by pasowały do bieżącej sytuacji. Fan Cz’y nie widział w tym nic złego. Kiedy powtórzyłem mu żarcik Konfucjusza o skorupie żółwia, zmarszczył brwi.
– To jest gorszące.
– Dlaczego?
– Sztuka wróżenia przekazana nam została przez przodków. Oni też dali nam Księgę Przemian, tak czczoną przez mistrza.
– Mimo to uśmiechał się.
Fan Cz’y zrobił nieszczęśliwą minę.
– Nie jest tajemnicą, że Mistrz nie interesuje się tak wróżbami, jak powinien. Miał nawet podobno powiedzieć, że człowiek sam gotuje sobie przyszłość przestrzegając praw Nieba.
– W którego istnienie nie wierzy. Fan Cz’y był zgorszony.
– Jeśli tak myślisz, zgoła go nie rozumiesz. Jesteś przecież barbarzyńcą. – Rozjaśnił się. – Służysz owemu nader szczególnemu bogu, który stworzył zło, żeby mieć pretekst do zadręczania swoich innych tworów.
Nie zaszczyciłem tego bluźnierstwa odpowiedzią.
O ile wiem, Konfucjusz był jedynym Chińczykiem, który wcale nie interesował się duchami, demonami ani światem istot nadprzyrodzonych. Jak gdyby w nie wręcz nie wierzył. Zadawałem mu wielokrotnie pytania na ten temat, ale nigdy nie udzielił mi zadowalających wyjaśnień.
Pamiętam, że właśnie usiłując zdjąć węgorza z haczyka spytałem:
– A co ze zmarłymi? Dokąd idą? Czy odbywa się nad nimi sąd? Czy zmartwychwstają? Lub rodzą się ponownie? – Węgorz wił się, co utrudniało mi wyjęcie haczyka z jego szczęki. – Czy w czynieniu dobra nie ma jakiejś zasługi, za którą zostaniemy wynagrodzeni w Niebie? A jeśli nie, to dlaczego?
– Lepiej pozwól mi zająć się twoim węgorzem. – Zręcznym ruchem ręki Mistrz zdjął rybę z haczyka i wrzucił do kosza. Po czym wytarł dłonie o trawę. – Jak dobrze znasz życie?
– Nie jestem pewien, czy wiem, co masz, Mistrzu, na myśli. Znam moje życie. Podróżowałem po obcych krajach, stykałem się z różnymi ludźmi…
– Ale nie zetknąłeś się z wszystkimi rasami i z wszystkimi ludźmi.
– Naturalnie.
– A więc, gościu honorowy, póki nie pojąłeś życia, jak możesz śmierć zrozumieć. *
– A ty rozumiesz życie, Mistrzu?
– O, nie. Wiem coś niecoś. Lubię się uczyć. Próbowałem zrozumieć ten świat. Wysłuchuję każdego. Kładę na jedną stronę to, co wydaje się wątpliwe, i ostrożnie odnoszę się do reszty.
– Nie wierzysz w boskie objawienie.
– Jakie boskie objawienie?
Opowiedziałem mu o tym, jak usłyszałem głos Mądrego Pana. Opisałem także wizję Pitagorasa, oświecenie Buddy, pozaziemskie przeżycia naszych magów, przypuszczalnie wywołane przez haomę, ale jednak prawdziwe. Starzec słuchał i uśmiechał się lub przynajmniej sprawiał takie wrażenie; koniuszki jego dwóch przednich zębów były zawsze widoczne, toteż twarz Konfucjusza miała zawsze wyraz łagodnego rozbawienia. Gdy skończyłem, Konfucjusz zwinął linkę i starannie ułożył swoje przybory. Zrobiłem to samo, tyle że mniej starannie. Przez chwilę myślałem, że zapomniał, o czym rozmawialiśmy. Lecz podniósłszy się z moją pomocą – miał chore stawy – powiedział bez większego zainteresowania:
– Słyszałem wiele podobnych opowieści. Często robiły na mnie ogromne wrażenie. Aż wreszcie uznałem, że przyszła pora na oddanie się medytacjom. Spędziłem cały dzień bez jedzenia, całą noc bez snu. Byłem całkowicie skupiony. I jak myślisz, co się wówczas stało? – Po raz pierwszy zwrócił się do mnie nieformalnie. Zostałem zaakceptowany.
– Nie wiem, Mistrzu.
– Nic. Absolutnie nic. Mój umysł był zupełnie pusty. Niczego nic zobaczyłem. Niczego nie zrozumiałem. I dlatego uważam, że lepiej jest badać realne rzeczy w realnym świecie.
Szliśmy powoli wśród drzew rosnących tuż za ołtarzami. Konfucjusza rozpoznawali i pozdrawiali wszyscy przechodnie; odpowiadał łaskawie, uprzejmie, z rezerwą. Przed ołtarzami nagle pojawił się rozchełstany rycerz.
– Mistrzu! – krzyknął z entuzjazmem.
– Cy-kung. – Powitanie ze strony Mistrza było poprawne i nic więcej.
– Mam wielkie nowiny!
– Słuchamy cię!
– Pamiętasz, jak pytałem cię, Mistrzu, czy istnieje jakaś zasada, według której powinienem niezmiennie postępować?
Konfucjusz skinął głową.
– Owszem, pamiętam. Powiedziałem ci: „Nie czyń innym, czego dla siebie nie pragniesz.” *
– Było to przeszło miesiąc temu, a teraz dzięki tobie, Mistrzu, osiągnąłem to, że nie pragnę, wierz mi, wcale nie pragnę czynić innym, co mnie byłoby niemiłe!
– Mój drogi – rzekł Konfucjusz klepiąc Cy-kunga po ramieniu – na razie jeszcze nie osiągnąłeś tego w pełni.
Złożyłem sprawozdanie baronowi K’angowi. Nie wiem, jakie wrażenie wywarła ta relacja z mojej pierwszej rozmowy z Konfucjuszem. Baron słuchał z powagą; po czym poprosił, bym przypomniał sobie wszystko, co zostało powiedziane o byłym strażniku Pi. Zdawał się bardziej interesować strażnikiem niż księciem C’i.
Читать дальше