Szedłem za Fan Cz’y przez zatłoczoną salę. Dostrzegłem barona K’anga wymykającego się przez boczne drzwi. Zwycięstwo swych wojsk przyjął z takim samym spokojem, z jakim przyjmował wszystko. Pod wieloma względami stanowił wzór władcy. Zawsze będę go podziwiał, choć był mi obcy, podobnie jak jego świat.
Pod trochę złowieszczym posągiem księcia Tana stał Żan C’iu otoczony przez kilkunastu wielbicieli. Od jednego rzutu oka zorientowałem się, że wszyscy są z warstwy rycerzy, łącznie z samym wodzem. Fan Cz’y przedstawił mnie swemu dowódcy. Wymieniliśmy zwykłe grzeczności. Potem z najwyższym respektem Fan Cz’y skierował mnie w stronę wysokiego, chudego starca o bladej twarzy, wielkich uszach, bulwiastym czole, skąpej brodzie i ustach lepiej dostosowanych do dietetycznych wymogów trawożernego zająca niż mięsożernego mężczyzny. Dwa przednie zęby miał tak długie, że nawet przy zamkniętych ustach widoczne były ich żółte koniuszki opierające się na dolnej wardze.
– Mistrzu K’ungu, pozwól przedstawić sobie mojego przyjaciela z Persji, zięcia dwóch królów, który…
– … jest gościem honorowym. – Konfucjusz wyrażał się precyzyjnie; spojrzał na mój pasek i zobaczył skromny symbol mojej całkiem niejasnej pozycji.
– Pierwszy Rycerzu – odpowiedziałem. Umiałem teraz biegle odczytywać znaczenie ozdób na paskach. Przywitaliśmy się zgodnie z etykietą. Konfucjusz, mimo że skrupulatnie przestrzegający poprawności w sposobie mówienia, wydawał się absolutnie szczery. Trzeba znać język chiński, by zdać sobie sprawę, jakie to jest trudne.
Potem przedstawiono mnie kilku uczniom Mistrza. Dzielili z nim wygnanie. Teraz powrócili do domu. Wszyscy sprawiali wrażenie bardzo zadowolonych z siebie, zwłaszcza przygarbiony mały staruszek, który okazał się synem Konfucjusza, choć wyglądał na jego rówieśnika. Nie przypominam sobie, żeby padły jakieś słowa o większym znaczeniu. Rozmowa dotyczyła wyłącznie zwycięstwa odniesionego przez Żan C’iu, które ten skromnie przypisywał naukom Konfucjusza. Myślę, że istotnie tak uważał.
W kilka dni później Fan Cz’y zabrał mnie do domu Mistrza, nie wyróżniającego się niczym budynku w pobliżu Ołtarzy Deszczu. Żona Konfucjusza od dawna nie żyła, opiekowała się nim owdowiała córka.
Przed południem Konfucjusz rozmawiał z każdym, kto się do niego zgłosił. Toteż w krótkim czasie wewnętrzny dziedziniec domu wypełniał się młodymi i niezbyt młodymi ludźmi tak, że Mistrz często musiał prowadzić cały ten tłum do morwowego gaju koło Ołtarzy Deszczu.
Po południu Konfucjusz przyjmował przyjaciół i uczniów. W gruncie rzeczy nie było między nimi różnicy, Mistrz bowiem nigdy nie przestawał być nauczycielem, a przyjaciele uczniami. Nieustannie zadawano mu pytania na temat polityki i religii, dobra i zła, życia i śmierci, muzyki i rytuału. Zazwyczaj odpowiadał cytatami, przeważnie z wypowiedzi księcia Tana. Potem, jeśli go dość mocno naciskano, przystosowywał cytat do pytania.
Żywo pamiętam pierwszą wizytę w jego domu. Stanąłem w głębi wewnętrznego dziedzińca. Między mną a mędrcem stu uczniów przysiadło na ziemi. Jak już wspomniałem, Konfucjusz brał od tych młodzieńców niewiele pieniędzy lub nie brał ich wcale. Lecz prezenty przyjmował, choć tylko skromne. Lubił powtarzać: „Nie zdarzyło się jeszcze, bym swych nauk odmówił, ilekroć ktoś sam do mnie przybył i przyniósł w darze choćby jedną wiązkę suszonego mięsa.” *Z jednym zastrzeżeniem. Nie tracił czasu na głupców. „Nie nauczam tego, komu brak żarliwości. Nie pomagam wypowiedzieć się temu, kto się sam wysłowić nie stara. Gdy zaś komuś jeden kąt ukażę, a on sam trzech pozostałych kątów nie odgadnie, wówczas więcej takiego człowieka nie uczę.”*
O studentach i uczniach mówił „uczniowie”, jakby byli dziećmi.
Ponieważ dość mętnie znałem teksty cytowane przez Konfucjusza, nie byłem akurat owym idealnym, żarliwym uczniem. Ale kiedy Mistrz wolno przemówił swoim raczej wysokim głosem, okazało się, że słucham uważnie, choć tylko częściowo rozumiem, co cytuje. Za to gdy interpretował dawne teksty, był przejrzysty jak wody Choaspu.
Przypominam sobie pytanie zadane przez na pewno żarliwego i aż nadmiernie entuzjastycznego młodzieńca.
– Gdyby nasz książę poprosił Mistrza K’unga, by objął stanowisko w jego rządzie, co uczyniłby Mistrz K’ung?
Fan Cz’y szepnął mi na ucho:
– To może być wskazówka.
Konfucjusz spojrzał badawczo na młodzieńca. Po czym przytoczył starą maksymę:
– … jesteśmy zawsze gotowi pełnić urząd, gdy nam go powierzą i zawsze gotowi wycofać się w ukrycie, gdy nas z urzędu odwołają.*
Fan Cz’y zachwycił ten wytworny unik. Na mnie nie zrobiło to większego wrażenia. Wszyscy wiedzieli, że Konfucjusz spędził życie szukając władcy, który w najlepszym razie pozwoliłby mu rządzić państwem, w najgorszym zaś uważnie słuchał jego rad. Nawet po siedemdziesiątce jego ambicje polityczne były równie duże jak dawniej.
– Czy raczysz wyjaśnić ten cytat, Mistrzu? – Młodzieniec wyglądał na zdenerwowanego. Zastanawiałem się, czy to baron K’ang kazał mu zadać to pytanie. – Panuje opinia, że posłano po ciebie, by powierzyć ci kierowanie państwem.
Konfucjusz uśmiechnął się; miał jeszcze większość własnych zębów.
– Czy wy, uczniowie moi, sądzicie, że coś przed wami skrywam? Nie uczyniłem niczego, o czym byście nie wiedzieli, uczniowie moi! Taki oto jestem. *
– Wspaniałe – szepnął mi na ucho Fan Cz’y. Zapamiętałem z owego ranka jeszcze tylko jedną wymianę zdań.
Poważny, tępy młodzieniec powiedział:
– W mojej wiosce ludzie mówią: Zaprawdę wielki jest Konfucjusz. Jego wiedza jest rozległa, ale nie ma dziedziny, w której by słynął szczególnie. *
Pozostali uczniowie wstrzymali oddech. Fan Cz’y zesztywniał. Konfucjusz się roześmiał. Był szczerze rozbawiony.
– Twoi przyjaciele mają całkowitą słuszność. Istotnie, w niczym nie osiągnąłem doskonałości. Lecz nigdy nie jest za późno, prawda? W czym powinienem zacząć się ćwiczyć? W sztuce powożenia czy może w łucznictwie… Pewnie zabiorę się do powożenia. * – Wszyscy zaśmieli się z ulgą.
Tegoż popołudnia wróciłem raz jeszcze do Konfucjusza. Tym razem zastałem go w otoczeniu tylko kilkunastu najbliższych przyjaciół. Chyba nie miał nic przeciw mojej obecności. Pomyślałem sobie nawet, że może naprawdę nie ma żadnych tajemnic. Jeśli jednak miał jakieś, zadaniem moim było odkryć je i poinformować barona K’anga.
Konfucjusz siedział na macie w gościnnym pokoju. Po obu stronach usadowili się: jego najstarszy uczeń, Cy-lu, i jego ulubiony uczeń, młody jeszcze, lecz chorowity Jen Huej. Za nim przykucnął przedwcześnie postarzały syn; jego syn Ce-sy stał z przodu. Konfucjusz odnosił się do wnuka jak do syna, a do syna jak do przygodnego znajomego, był to bowiem głupiec. To chyba reguła w każdej rodzinie. Synowie nie są podobni do ojców.
Uczniowie otwarcie rozprawiali o planach barona K’anga wobec Konfucjusza. Mistrz też brał w tym udział.
– Wróciłem do domu, zapewniono mnie bowiem, że jestem tu potrzebny, a być potrzebnym to znaczy służyć państwu w jakimkolwiek charakterze.
Jen Huej potrząsnął głową.
– Dlaczego Mistrz miałby marnować swój cenny czas na sprawy urzędowe? – Jen Huej mówił tak cichym głosem, że wszyscy nachylili się do przodu, przykładając dłoń do ucha. – Czy nie lepiej, że rozmawiasz z nami, młodymi rycerzami, którzy przychodzą cię wysłuchać? Że radzą się ciebie urzędnicy państwowi? Dlaczego miałbyś obarczać się pracą w ministerstwie policji, skoro ty jeden możesz tłumaczyć ludziom obyczaje przodków i przez to prowadzić ich drogą wiodącą ku dobru?
Читать дальше