I tak zainstalował w fotelu startowym elektroniczny licznik, który umożliwiał natychmiastowy powrót z zaświatów. System funkcjonował jak pasy bezpieczeństwa. Przed startem tanatonauta mógł zaprogramować na przykład licznik na poziomie „koma plus dwadzieścia minut". Licznik miał następnie wywołać maleńki wstrząs elektryczny o wyznaczonej porze i spowodować, że pępowina nagle się skurczy, dzięki czemu tanatonauta powróci na ziemię.
Jean Bresson był prawdziwym profesjonalistą. Z dużą dokładnością wskazywał na mapie strefę, w którą celował, a potem wykonywał bardzo dokładne rysunki tego, co zaobserwował.
Wykorzystywałem tego niezawodnego pilota, by udoskonalić formułę boostera. Testowałem nową procedurę.
Zamiast podawać od razu całą dawkę narkotyku, dozowałem go teraz w mniejszych dawkach, za to w sposób ciągły. Stosowałem propofol (100 mikrogramów na kilogram ciała i na minutę) w połączeniu z morfiną i gazem (desflurane, od 5 do 10 procent na początku, ale uzyskałem lepsze wyniki, podając isoflurane, między 5 a 15 procent). Wreszcie, żeby ustabilizować czynności biologiczne, zastosowałem pochodną valium, mianowicie hypnovel (0,01 mg/kg). Te nowe rozwiązania sprawiły, że odloty były teraz nieco bezpieczniejsze.
Byliśmy przekonani, że każdy jest w stanie odłączyć się od ciała i uzyskać odcieleśnienie. To po prostu kwestia odpowiedniego dozowania. A Jean Bresson radził sobie doskonale ze wszystkimi moimi miksturami.
Podążał własnym rytmem. Zbadał najpierw poziom „koma plus osiemnaście minut i dwadzieścia sekund", potem „koma plus osiemnaście minut i trzydzieści osiem sekund", „koma plus dziewiętnaście minut i dziesięć sekund". Pracował też nad muskulaturą, zwracał baczną uwagę na odżywianie, badał stale swój rytm biologiczny. Brał pod uwagę wszystkie czynniki, które mogłyby wpłynąć na odcieleśnienie, w tym również panującą w pomieszczeniu temperaturę. (Najlepsze odloty następują w temperaturze 21ºC przy wilgotności nieco poniżej średniej.)
Jego odloty były bez zarzutu. Sprawdzał dokładnie boostery i przez długie minuty koncentrował się na celu, jaki miał osiągnąć zgodnie z naszymi mapami.
– Sześć… pięć… cztery… trzy… dwa… jeden. Start!
Czekaliśmy na jego powrót z oczyma wbitymi w monitory elektrokardiografów i elektroencefalografów. Potem włączał się licznik, a urządzenia kontrolne informowały nas o mającym niebawem nastąpić powrocie.
– Sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden! Lądowanie.
Jean Bresson był precyzyjny i metodyczny. Krok po kroku, rygorystycznie i z pełną dyscypliną posuwał się coraz dalej na kontynencie umarłych. Odmówił udzielania jakichkolwiek wywiadów dla prasy. Zrezygnował z życia prywatnego, żeby całkowicie poświęcić się działalności zawodowej. Każdego dnia zapisywał postępy w zeszycie i z małym kalkulatorem w ręce wyznaczał rozsądny cel na dzień następny.
Tymczasem po drugiej stronie kanału La Manche Bill Graham zdawał się posiadać podobne zalety. Dotarł już do poziomu „koma plus dziewiętnaście minut i dwadzieścia trzy sekundy".
Ci dwaj ludzie uczestniczyli teraz w niesamowitym i niebezpiecznym wyścigu. Każdy fałszywy krok mógł się okazać fatalny w skutkach, czego byli w pełni świadomi. Satyryczne pismo ukazujące się w Londynie przedstawiło Grahama i Bressona jako dwa ptaki, które czyszczą dziobami zęby krokodyla. „Słuchaj no, Bill, myślisz, że on długo jeszcze będzie miał otwartą paszczę?", pytał Francuz. A Anglik na to odpowiadał: „Nie. I na twoim miejscu dałbym już sobie spokój".
Jednakże centymetr po centymetrze każdego dnia te dwa ptaszki zagłębiały się coraz bardziej w gardziel wzbudzającego lęk gada.
„Koma plus dziewiętnaście minut i dwadzieścia trzy sekundy" dla Grahama.
„Koma plus dziewiętnaście minut i trzydzieści pięć sekund" dla Bressona.
„Koma plus dwadzieścia minut i jedna sekunda" dla Grahama.
Brytyjczyk osiągnął zatem ten sam poziom co Félix. Stanął teraz przed Moch 1. Był bez wątpienia zdeterminowany, żeby podczas następnego lotu pokonać tę pierwszą barierę.
Raoul był wściekły.
– Brytole nas wyprzedzą, a przecież to my jesteśmy pionierami. I to na ostatniej prostej! Fatalnie!
Jego obawy były jak najbardziej uzasadnione. Bill Graham nie był bowiem byle kim. Z punktu widzenia tanatonautyki przeszedł świetną szkołę, mianowicie pracował wcześniej w cyrku. Jako były woltyżer umiał tak się zaprogramować, żeby wykonywać akrobacje w powietrzu bez siatki zabezpieczającej. Z wywiadu, którego udzielił gazecie „Sun", dowiedziałem się, że swój talent przypisuje również umiejętności kontrolowania przyjmowanych narkotyków. Jako były narkoman uważał, że narkotyki same w sobie nie są ani dobre, ani złe, ale wyzwalają energię, którą po prostu wystarczy umieć kontrolować.
Graham pytał w jednym z artykułów: „Dlaczego nie wprowadzić do programów studiów uniwersyteckich zajęć z właściwego zażywania marihuany, haszyszu czy heroiny? W społecznościach nazywanych prymitywnymi wszyscy się narkotyzują przy użyciu jakichś roślin w czasie ceremonii, których celem jest sakralizacja przyjmowania środków odurzających. Na Zachodzie takie same środki niszczą narkomanów, gdyż ci stosują je byle jak. Tymczasem są pewne zasady, których należy ściśle przestrzegać: nigdy nie wolno zażywać narkotyków po to, żeby wyjść z depresji, dla rozrywki lub żeby uciec przed rzeczywistością. Zawsze musi to być rytuał! Następnie trzeba przeanalizować skutki, jakie wywołuje każdy z produktów w naszym organizmie, i dawkować go odpowiednio. Można sobie wręcz wyobrazić sytuację, w której jedynie osobom uświadomionym wydawano by pozwolenie na narkotyzowanie się".
Wywnioskowałem z tego, że brytyjski eks-woltyżer musi sporo kombinować z miksturami przed każdym odlotem. Przypuszczenie to oburzyło Jeana Bressona, który żałował, że tanatonautyka nie została uznana za jedną z dyscyplin olimpijskich. Wtedy Graham mógłby zostać wykluczony z powodu stosowania dopingu.
Amandine położyła czule dłoń na plecach Jeana.
– Jeśli mamy do czynienia z dopingiem, to ty jesteś najlepszy. Jesteś zaledwie o dwadzieścia sześć sekund za Billem, do tego bez stosowania zakazanych substancji!
– Dwadzieścia sześć sekund! Czy ty w ogóle wiesz, co to jest dwadzieścia sześć sekund? – odpowiedział niezadowolony kaskader.
Raoul rozłożył mapę, na której wciąż widniała kreska z napisem Terra incognita tuż obok wielkiego lejka.
– Dwadzieścia sześć sekund tam, w górze, oznaczać musi obszar tak wielki jak Francja. Ich geograf zajmujący się Ostatecznym Kontynentem musi mieć nad nami sporą przewagę!
Amandine przylgnęła mocniej do Bressona. Nagle oczy jej się zamgliły. Amandine kochała tanatonautów, wszystkich tanatonautów, wyłącznie tanatonautów. Sama osobowość facetów takich jak Félix Kerboz czy Jean Bresson w ogóle jej nie interesowała. Pasjonowała ją jedynie osoba pioniera i eksploratora śmierci. Dopóki sam nie zostanę tanatonautą, nawet nie podniesie na mnie wzroku. Miała własne porachunki ze śmiercią, toteż miłość zarezerwowała wyłącznie dla walecznych bojowników.
Podniecony czułym kontaktem z Amandine kaskader ogłosił:
– Jutro dotrę do poziomu „koma plus dwadzieścia minut".
– Pod warunkiem, że będziesz wystarczająco pewny siebie… – dorzucił Raoul.
Brytyjskie pismo zamieściło nowy rysunek. Dwa ptaszki wciąż dłubały w zębach krokodyla. „A co się stanie, jeśli wejdę zbyt głęboko w jego paszczę?", zapytał ptaszek o imieniu Jean. „Przejdziesz reinkarnację", odpowiedział ptak występujący w roli Billa. „Ależ nie, połknie mnie i przerobi na wielką kupę. – No właśnie, Jean. Na tym polega reinkarnacja!".
Читать дальше