Czekamy nadal. Przed nami jeszcze około dziesięciu pacjentów, co daje nam czas na dalszą rozmowę. Mężczyzna przedstawia się:
– Rene.
– Jacques.
Pyta, czym się zajmuję. Mówię, że jestem kelnerem w restauracji. On jest wydawcą. Nie śmiem mu powiedzieć o moim manuskrypcie.
– Coś czuję, że jeszcze tu poczekamy. Umiesz grać w szachy? Mam przy sobie przenośną szachownicę.
– Zgoda, zagrajmy.
Szybko orientuję się, że bez trudu go pokonam, lecz przypomina mi się pewna rada Martine. Prawdziwe zwycięstwo nie może być zbyt rażące, musi wyglądać na „o mały włos". Tłumię więc w sobie zapał i pozwalam, by siły się wyrównały. Zrezygnowawszy ze zdobycia przewagi, czy będę zdolny również do oddania zwycięstwa? Niektóre porażki mogą być ciekawe… Pozwalam mu wyjść na prowadzenie. Szach i mat.
– Jestem tylko niedzielnym graczem – puszy się Rene. – W pewnej chwili miałem wrażenie, że przegram.
Robię niezadowoloną minę.
– Przez chwilę miałem wrażenie, że wygram.
I nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zdobywam się na odwagę, by opowiedzieć mu o moim manuskrypcie.
– Prawdę mówiąc, nie tylko kelneruję – po pracy staram się pisać.
Rene przygląda mi się z politowaniem.
– Wiem, wszyscy starają się pisać. Podobno co trzeci Francuz ma w swojej szufladzie gotową książkę. Rozesłałeś swoją do wydawców, ale oni ją odrzucili, prawda?
– Wszyscy, co do jednego.
– To normalne. Zawodowi recenzenci zarabiają grosze na opiniowaniu manuskryptów. Żeby mogło im się to opłacać, muszą czytać po dziesięć książek dziennie. Zazwyczaj kończą po pierwszych sześciu stronach, które na ogół okazują się nudne. Trzeba mieć duże szczęście, by trafić na entuzjastycznie nastawionego czytelnika.
Mój rozmówca daje mi do, myślenia.
– Nie miałem pojęcia, że tak to się odbywa.
– Najczęściej recenzent sugeruje się ogólnym wyglądem, tytułem i liczbą błędów ortograficznych w kilku pierwszych linijkach. Ach, ta francuska ortografia! Wiesz, skąd się wzięły te wszystkie podwójne spółgłoski?
– Z etymologii greckiej albo łacińskiej, jak sądzę.
– Nie tylko – wyjaśnia mi wydawca. – W średniowieczu mnichom kopistom płacono od liczby przepisanych liter. Dogadali się więc między sobą i zaczęli podwajać spółgłoski. A my kontynuujemy tę tradycję, jak gdyby chodziło o skarb narodowy, a nie o zwykły klasztorny przekręt.
Zbliża się kolej Rene i jego kota. Podaje mi swoją wizytówkę: Rene Charbonnier.
– Przyślij mi swoją książkę. Obiecuję, że przeczytam nieco więcej niż sześć pierwszych stron i szczerze powiem, co o niej myślę. Ale nie rób sobie złudzeń, mimo wszystko.
Następnego dnia składam maszynopis pod wskazanym adresem. Kolejnego dnia otrzymuję wiadomość od Rene, że zdecydował się wydać moją książkę. Prawie nie chce mi się w to wierzyć! Jestem przeszczęśliwy! A więc mój wysiłek nie poszedł na marne!
Dzielę się tą dobrą nowiną z Gwendoline. Świętujemy to wydarzenie przy szampanie. Czuję się, jakby wielki ciężar spadł mi z serca. Muszę wrócić na ziemię. Powrócić do dawnych zwyczajów. Podpisuję umowę, staram się zapomnieć o przepełniającej mnie radości i skupić się na pracy.
Za pieniądze za umowę kupuję dla Gwen, siebie i Mona Lisy II to, o czym od dawna marzyliśmy: abonament na telewizję kablową. Chcąc uspokoić nerwy, siadam w blasku rzucanym przez ekran. Trafiam na całodobową amerykańską sieć informacyjną, której głównym prowadzącym jest niejaki Chris Petters. Ta nowa twarz od razu wzbudza moje zaufanie. Mam wrażenie, że łączą nas więzy pokrewieństwa.
– Chodź, Gwendoline, pooglądajmy telewizję, opróżnimy sobie głowy z myśli.
Słyszę, że jest w kuchni i przygotowuje jedzenie dla kota, ale nie odpowiada.
Chris Petters przedstawia wiadomości dnia. Wojna w Kaszmirze, groźba ataku nuklearnego. Nowy rząd w Pakistanie, wywodzący się z ostatniego puczu, deklaruje, iż nie mając już nic do stracenia, zamierza bronić honoru wszystkich Pakistańczyków, miażdżąc znienawidzone Indie. Nowa moda: coraz więcej studentów notuje się na giełdzie, chcąc, by akcjonariusze finansowali w ten sposób ich naukę. Zwracają im później dług proporcjonalnie do osiągniętych sukcesów. Amazonia: U'wa, leśny lud tubylczy, postanowił popełnić zbiorowe samobójstwo, jeśli nie zaprzestanie się pompować ropy naftowej na ich świętym terytorium. Twierdzą, że ropa jest krwią ziemi…
Kolejne zabójstwo seryjnego mordercy posługującego się sznurówką. Tym razem ofiarą padła znana aktorka i modelka Sophie Donahue. Morderstwa dokonano w następujący sposób…
– No chodź tutaj, Gwendoline!
Gwendoline pojawia się w drzwiach, ma smutną minę. Jest obrażona.
– Nie interesuje mnie to.
– Co się dzieje? – pytam, sadzając ją sobie na kolanach i głaszcząc ją po włosach, jak to robię często z kotem.
– Wydadzą twoją książkę. Mnie by się to nigdy nie udało.
MASOCHIZM: U źródeł masochizmu leży obawa – przed bolesnym wydarzeniem, które ma nastąpić. Człowiek boi się, gdyż nie wie, kiedy zostanie poddany próbie i w jakim stopniu okaże się ona nieprzyjemna. Masochista rozumie, że temu lękowi można zapobiec poprzez sprowokowanie wydarzenia, którego tak się obawia. Wtedy przynajmniej wie, kiedy i w jaki sposób do niego dojdzie. Wywołując nieprzyjemne doznania, masochista ma poczucie, że wreszcie panuje nad swoim przeznaczeniem.
Im więcej bólu sobie zadaje, tym mniej obawia się życia. Wie, że nikt nie zdoła dorównać bólowi, jaki on sam sobie zada. Nie musi już nikogo się bać, gdyż sam jest swoim najgroźniejszym wrogiem.
Kontrola nad sobą samym pozwala mu również na łatwiejsze panowanie nad innymi.
Nic więc dziwnego, że tak wielu ludzi trzymających władzę ma w swoim życiu prywatnym tendencje masochistyczne, mniej lub bardziej spełnione.
Cena, jaką muszą za to zapłacić, jest jednak wysoka. Łącząc pojęcia cierpienia i kontroli nad losem, masochista staje się antyhedonistą. Nie pragnie już przyjemności, życie upływa mu na pogoni za nowymi, coraz bardziej bolesnymi próbami. Często popada w uzależnienie.
Edmund Wells,
Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej , tom IV
Brakuje mi pieniędzy? Cóż, sam je sobie zorganizuję. Rozpoczynam karierę włamywacza. Co mam do stracenia? W najgorszym wypadku znów wyląduję w więzieniu, gdzie jak podejrzewam, spotkam niejednego z mojej bandy Wilków. Stanisław wchodzi ze mną w spółkę. Wykorzystujemy ten sam sprzęt, co na wojnie. Z miotacza ognia przerzucamy się na palnik do spawania. Żaden zamek, żaden sejf nie jest w stanie mu się oprzeć. Na włamania najlepsza jest magiczna czwarta piętnaście nad ranem. O czwartej piętnaście na ulicy nie ma żadnych samochodów. Ostatni imprezowicze wreszcie kładą się spać, a pierwsi pracownicy jeszcze nie wstali. O czwartej piętnaście wszystkie główne arterie miasta są puste.
W ciągu dnia robimy rozpoznanie, a o czwartej piętnaście w nocy rozpoczynamy akcję. Tak jak na wojnie, potrzebny jest plan i strategia.
Jesteśmy właśnie w trakcie okradania bogatej willi położonej w północnej dzielnicy miasta, gdy Stanisław bierze do rąk portrecik stojący na jednym ze stolików i mówi:
– Hej, Igor, popatrz, czy ten facet z portretu nie przypomina ci tego, którego zdjęcie nosisz w swoim medaliku?
Drgnąłem. Porównuję obydwa zdjęcia i przyznaję, że nie może tu być cienia wątpliwości. Te same wąsy. Ta sama arogancka postura. To samo chytre spojrzenie. Włamaliśmy się do… domu mojego ojca. Rozglądam się uważniej wokoło. Znajduję dokumenty i zdjęcia, które świadczą o tym, że mój ojciec stał się bogatym i ważnym człowiekiem, że posiada wiele domów i ma wielu wpływowych przyjaciół.
Читать дальше