„Och! Jakie to straszne! – mówi sąsiad. – Ma pan rację, że to nie wróżyło nic dobrego. Zapewne ten, kto podarował panu tego konia, chciał panu zaszkodzić. Teraz pański syn zostanie na całe życie kaleką!"
Jednak farmer nie wygląda na przejętego całą sytuacją. „Nie wiem, czy to dobrze, czy to źle" – odpowiada.
Wkrótce potem wybucha wojna i wszyscy młodzi mężczyźni zostają powołani do wojska, oprócz syna farmera ze złamaną nogą. Sąsiad przychodzi wówczas ponownie i mówi: „Pański syn jako jedyny nie wyruszy na wojnę, ma wielkie szczęście". Farmer na to odpowiada: „Nie wiem, czy to dobrze, czy to źle".
Edmund Wells,
Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej , tom IV
W konstelacji Oriona – pusto.
W konstelacji Lwa – kilka jednokomórkowych mikrobów. Poziom świadomości odpowiadający kamieniowi.
W pobliżu Wielkiej Niedźwiedzicy planety nie są nawet ostatecznie uformowane.
Wokół gwiazdy Luyten jedynie zmrożone meteory. Tracimy tylko czas.
Do licha! A jak w tym czasie radzili sobie moi klienci?
Siedzę skulony przy brzegu studni. Nagle, przypadkiem, jakiś gość wrzuca do niej granat. Chwytam pocisk zręcznym ruchem prawej ręki i przyglądam mu się. Afgański model G34, opancerzony małymi płytkami. Natychmiast wyrzucam go na zewnątrz. Czeczen zrozumiał, że ktoś ukrywa się w studni i czym prędzej wrzuca granat z powrotem. Nie waham się ani chwili i pocisk wraca do gry.
To kwestia nerwów. Całe szczęście, że pułkownik nauczył mnie żonglować. Ponieważ przeciwnik uparcie oddaje mi granat, przyglądam mu się uważniej i stwierdzam, że czop jest zatkany. Felerny sprzęt. Afgańczycy nie są mistrzami precyzyjnej techniki. Ten granat nigdy nie wybuchnie. Sięgam po własny sprzęt – porządny rosyjski granat, wyprodukowany przez solidną rosyjską mamuśkę, którego działanie znam na pamięć. Odczekuję regulaminowe pięć sekund, obliczam dokładnie trajektorię i ciskam granatem w mojego przeciwnika. Gość łapie go, chcąc mi go ponownie odrzucić, lecz tym razem wybucha mu w dłoni.
Wojna nie jest zabawą dla amatorów. To zawód, w którym trzeba być metodycznym i działać systematycznie. Wiem na przykład, że nie wolno mi zostać dłużej w tej studni. Wyskakuję na zewnątrz, podnoszę strzelbę z optycznym celownikiem porzuconą przez martwego kumpla i biegnę schronić się w jednej z chat. Zastaję w niej tubylców, którzy widząc moją broń, dają się zamknąć w kuchni. Zajmuję miejsce przy oknie i spokojnie obserwuję okolicę. Dzięki laserowemu celownikowi moja przewaga nad przeciwnikami znacznie się zwiększyła. Zakładam słuchawki na uszy. Noc na Łysej Górze znów dźwięczy mi w uszach. Jeden z żołnierzy nieprzyjacielskiej armii trafia w zasięg mojego wzroku. Nad jego brwią pojawia się nagle czerwony punkcik. Pociągam za spust. I o jednego mniej.
Przyglądam się sześciu szczurom w ich szklanym terrarium, a one przyglądają się mnie. Kot trzyma się na uboczu. Zwierzęta chyba zrozumiały, że o nich piszę. Szkoda, że nie mogę przekazać im tego, co napisałem.
Mona Lisa II ociera się o mnie, chcąc się upewnić, że jej miejsca w moim sercu nie zajęły te potwory o ostrych zębach.
Czytam całą powieść od początku.
Muszę przyznać, że moje dzieło można uznać za wielowątkowe. Trudno zrozumieć, dlaczego sceny ułożone są w tej, a nie innej kolejności. Stwierdzam, że konieczne będzie skonstruowanie swego rodzaju rusztowania, na którym oprze się cała historia i które sprawi, że sceny będą następowały po sobie zgodnie z określonym schematem. Czy powinienem użyć struktury geometrycznej? Zbudować historię w kształcie koła? Testuję ten pomysł. Pod koniec powieści moi bohaterowie odnajdują się w tej samej pozycji, co na początku. D éjà vu. Historia w kształcie spirali? Im dalej, tym bardziej opowieść rozchodzi się na boki, dążąc do nieskończoności. To też już było. Opowiadanie liniowe? Banalne, każdy tak pisze.
Wymyślam coraz bardziej skomplikowane figury geometryczne. Pięciokąt. Sześciokąt. Sześcian. Piramida. Czworościan. Dziesięciościan. Jaka struktura geometryczna jest najbardziej złożona? Katedra. Kupuję książkę o katedrach, z której dowiaduję się, że ich kształty odpowiadają strukturom związanym z ułożeniem gwiazd w przestrzeni kosmicznej. Doskonale. Napiszę powieść w kształcie katedry. Jako model posłuży mi katedra w Chartres, istne cacko z trzynastego wieku, wprost nabrzmiałe symboliką i ukrytymi znaczeniami.
Przerysowuję dokładnie plan katedry na dużą kartkę papieru rysunkowego i dążę do tego, by rozwój mojej powieści odpowiadał jej tysiącletnim punktom odniesienia. Przecięcia wątków mojej intrygi będą nawiązywały do krzyżowania się naw, zwroty akcji – do kluczy sklepienia. Metoda ta bawi mnie i zachęca do mnożenia równoległych wątków. Tekst staje się coraz bardziej płynny, moi bohaterowie naturalnie wpisują się w tę doskonałą strukturę.
Słucham Bacha. Jan Sebastian Bach tworzył swoje kompozycje na planie katedry. Od czasu do czasu dwie linie melodyczne krzyżują się, sprawiając wrażenie, że słyszymy trzecią melodię, choć nie gra jej żaden instrument. Próbuję powtórzyć ten sam efekt, wymyślając dwie intrygi, które przeplatają się i tworzą trzecią, fikcyjną.
Katedra w Chartres i Jan Sebastian Bach stanowią moje sekretne rusztowanie. Stojące na tym stelażu postacie wypływają na szerokie wody, a powieść nabiera tempa. Piszę dziennie dwadzieścia gotowych stron zamiast pięciu do poprawki, jak poprzednio. Moja powieść nabiera kształtów. 500, 600, 1 000, 1 534 strony… Więcej niż zwykły kryminał, to niemal Wojna i pokój wśród szczurów.
Wreszcie czuję, że powieść jest już wystarczająco solidna, by dać ją innym do przeczytania. Pozostaje mi znaleźć wydawcę. Wysyłam manuskrypt pocztą do dziesięciu najważniejszych paryskich domów wydawniczych.
Sędziowie głosują. Obgryzam złamany paznokieć. Oddałabym w tej chwili życie za papierosa, ale regulamin zabrania palenia. Teraz właśnie decyduje się moja przyszłość.
Celuję. Strzelam. Drugi mężczyzna pada na ziemię. Potem trzeci. I czwarty. Jak miło pracuje się przy muzyce! Dziękuję dekadenckiemu Zachodowi za wynalezienie walkmana. Przed moimi oczami pojawia się wizerunek mamy. Zamiast celować w serce, szukam głowy. Za każdym razem, gdy myślę o mamie, mam ochotę położyć palec na spuście.
Odpowiedzi od wydawców spływają do mojej skrzynki na listy jedne po drugich. Pierwszy uznał mój pomysł za zbyt ekscentryczny. Drugi radzi, bym dopracował jeszcze moje dzieło, oddając główne role kotom, „o wiele bardziej lubianym przez szeroką publiczność".
Spoglądam na Mona Lisę II.
Czy można napisać jakąkolwiek powieść o Mona Lisie II, najbardziej dekadenckim kocie na całym Zachodzie?
Trzeci wydawca zgadza się wydać dzieło na mój koszt, a conto honorarium autorskiego. Gotów jest dać całkiem niezłą cenę.
Padają oceny. Są dość surowe. Najlepsza średnia, jak do tej pory, oscyluje wokół 5,4 na 10. Nadeszła moja kolej. Sędziowie ogłaszają jeden po drugim swój werdykt: 4,5, 6,5… Mam uśmiech przylepiony do twarzy, lecz jestem załamana. Jeśli rzeczywiście nikt nie ocenia mnie powyżej tych nędznych liczb, to już po mnie. Co za niesprawiedliwość! Nienawidzę tych ludzi o minach hipokrytów. Poza tym dziewczyna, która w tej chwili ma najlepsze oceny, to jeden wielki cellulitis. Czy oni tego nie widzą?
Читать дальше