Poczuł się, jakby dostał kopa w żołądek. I mimo że chętnie dowiedziałby się czegoś więcej o tym „kimś”, nie zamierzał pytać o to Libby. Z trudem wzruszył ramionami.
– Życzę jej szczęścia. Jedno z nas musiało być pierwsze.
Widział, że Libby uważnie go obserwuje, starając się wyczytać, co kryje się za jego słowami. Całkiem odechciało mu się jeść. Nie miał pojęcia, jak dobrnie do końca kolacji. Niechby ta kobieta już sobie poszła! Niestety, wcale się na to nie zanosiło.
– Opowiedz mi coś o sobie – mruknął w desperacji i wtedy zdał sobie sprawę, że praktycznie nic o niej nie wie, chociaż są sąsiadami co najmniej od roku. Nie było mu łatwo udawać zainteresowanie, ale zdobył się na wysiłek. Lepiej słuchać Libby, niż odpowiadać na jej wścibskie pytania. – Chyba nie pochodzisz z Leeds, prawda?
Wyraźnie jej się to nie spodobało. Zmarszczyła brwi, ale patrzył jej tak długo w oczy, aż odpowiedziała:
– Nie. Jestem z Londynu, ale bardziej podoba mi się tu, na północy.
Z dużym trudem udało mu się nakłonić ją do mówienia o sobie. Słuchając, dłubał w talerzu i z wysiłkiem kończył kurczaka. Od razu zauważył, że Libby starannie omija wszelkie wzmianki o mężczyznach w swoim życiu, ale nie zadawał jej żadnych pytań – temat był śliski, bo dawał okazję do powrotu do rozmowy o związkach męsko-damskich, czego za wszelką cenę chciał uniknąć.
Kiedy w końcu mógł odłożyć nóż i widelec, zerknął ukradkiem na zegarek. Było dwadzieścia po ósmej.
– Może napijesz się jeszcze wina, zanim zaczniemy sprzątać? – zaproponowała, widząc, że sięga po jej pusty talerz. Skończyła jedzenie na długo przed nim, mimo że na nią przerzucił cały ciężar konwersacji.
– Nie, dziękuję. – Był tak zmęczony, że drugi kieliszek zwaliłby go prawdopodobnie z nóg.
– Pozwolisz, że naleję sobie? – zapytała ze słodkim uśmiechem.
– Wiesz, kiedy zapukałaś, miałem włączony komputer i… Ale Libby zdążyła już napełnić swój kieliszek.
– Nie denerwuj się. Jeszcze pięć minut i sobie pójdę. Obiecuję. – Uniosła kieliszek i uśmiechnęła się, odsłaniając zachodzące na siebie jedynki. Pomiędzy zębami zauważył fioletową skórkę bakłażana. – Chciałam jeszcze prosić cię o radę.
– No to wal.
Postanowił, że jeśli do wpół do dziewiątej Libby nie będzie stała w progu, sam ją wyprosi. Odczekała chwilę.
– Mam mały zbiór starych, czarnych krążków – zaczęła z nieśmiałym uśmiechem. – Chciałam cię prosić, żebyś powiedział mi, ile są warte.
Przez moment wpatrywał się w nią z tępą miną.
– Mówisz o winylowych płytach? – upewnił się.
– Uhm. Należały do mojego taty.
Nie opowiadała mu wcześniej o rodzinie, ale z tego, co teraz usłyszał, wynikało, że jej ojciec nie żyje.
– A konkretnie? Jakie to płyty?
– Long-playe i single. Głównie z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Myślę, że całkiem niezłe. Jeśli chcesz, skoczę zaraz na górę i przyniosę kilka.
– Nie dzisiaj, Libby. – Potrząsnął stanowczo głową. – Z chęcią obejrzę je innym razem, ale teraz…
– W porządku – przerwała mu cierpko. – Rozumiem.
– Umówmy się na weekend – zaproponował. – Wprawdzie nie znam ostatnich rynkowych cen, ale z grubsza będę mógł ci coś powiedzieć.
Wydawała się zadowolona. Wypiła resztkę wina i wstała od stołu.
– Nie zawracaj sobie głowy zmywaniem – powiedziała. – Siadaj do komputera, a ja pójdę do kuchni. Kiedy skończę, wymknę się tak cicho, że nawet nie zauważysz.
To nie było najlepsze rozwiązanie, ale nie mógł jej przecież wypchnąć za drzwi. Poza tym, nie przepadał za zmywaniem.
– Dziękuję ci, Libby. – Czuł, że nuty entuzjazmu w jego głosie brzmią fałszywie, ale miał nadzieję, że ona tego nie słyszy. – Kolacja była pyszna. Jestem naprawdę wdzięczny, że o mnie pomyślałaś.
– Cała przyjemność po mojej stronie – uśmiechnęła się promiennie i zanim zorientował się, co robi, wspięła się na palce i pocałowała go. Wprawdzie był to tylko szybki pocałunek w policzek, ale w jej wzroku zauważył zdecydowanie niebezpieczny błysk. Patrzyła na niego z dziwną uporczywością, jakby próbowała zakomunikować mu coś, czego on zdecydowanie nie chciał słyszeć.
– Dobranoc – powiedział i trochę za szybko wyszedł z kuchni.
Poszedł do sypialni, w której stal komputer. Zamknął za sobą drzwi, z trudem opanowując chęć zastawienia ich krzesłem. Wiedział, że to głupie, bo przecież Libby nie rzuci się na niego bez jego zgody. A gdyby nawet… Przecież był mężczyzną.
Jednak westchnął głośno z ulgą, słysząc, jak jego gość zamyka za sobą drzwi wejściowe.
Nareszcie mógł spokojnie sprawdzić, ile dzisiaj napisał. Nieźle! 7483 wyrazy. Całkiem dobry wynik jak na jeden dzień, nawet jeśli tylko niewielka część słów była jego autorstwa. W tym wypadku liczył się termin ukończenia książki. Zawartość była mniej ważna. Trochę go to dręczyło, ale z drugiej strony rozumiał, że książka musi znaleźć się w księgarniach, jeszcze zanim chłopcy trafią na szczyty list przebojów. Niełatwo pogodzić takie zalecenia z miłością do dobrej muzyki.
O właśnie! Dobra muzyka. To było coś, czego mu teraz trzeba. Przeciągnął się z zadowoleniem, wszedł do salonu i zaraz posmutniał. Bez rzeczy Jo, które jeszcze niedawno poniewierały się po kątach, pokój wydawał się ponury i pusty – stała tam tylko zielona kanapa, wysiedziany fotel pokryty ohydną imitacją skóry i niski stolik z niezliczonymi śladami po kieliszkach i filiżankach. Była tam jeszcze jego cenna gitara Martin D41 i wielki zbiór kompaktów.
Zajmowały całą ścianę – od podłogi do sufitu (a pokój był bardzo wysoki). Musiało być ich ze cztery tysiące. Mieściły się na razie na regale z sosnowego drewna, robionym na zamówienie, ale Dan już zdawał sobie sprawę, że powoli zaczyna brakować mu miejsca. Kompakty, przynajmniej z grubsza – bo przecież nie była to biblioteka – ustawione były w porządku alfabetycznym, od A Certain Ratio do ZZ Top.
Danowi udało się zebrać taką kolekcję w stosunkowo krótkim czasie – wszystko dzięki temu, że wytwórnie przysyłały całe stosy krążków wszystkim krytykom muzycznym w nadziei, że ci dobrze ocenią je w prasie. Ogromną większość przesłuchał raz, najwyżej dwa razy, ale były wśród nich takie, które puszczał w kółko.
Jedną z płyt wyjął teraz: pięciogwiazdkowy album „The Healer” z 1989 roku był według Dana najlepszą płytą Johna Lee Hookera. Niesłychana fuzja bluesa i latynoamerykańskich rytmów zapadała głęboko w duszę, a tytułowy kawałek – rewelacyjny duet z Carlosem Santaną – potrafił pocieszyć go nawet w najtrudniejszych chwilach.
Jedną z niewielu dobrych stron mieszkania w pojedynkę było to, że Dan mógł puszczać to, co chce, kiedy chce i tak głośno, jak chce. Kiedy Jo tu mieszkała, wymogła na nim, żeby zakładał słuchawki, jeśli puszczał to, czego ona nie lubi. Słuchawki też ją czasami denerwowały, szczególnie pod koniec. Wiecznie narzekała, że bardziej zależy mu na muzyce niż na niej. Teraz wiedział, że była to jedna z wymówek, które wymyślała tylko po to, żeby odejść.
No bo dlaczego wyprowadziła się bez słowa wyjaśnienia?
Przez głowę przemknął mu obraz Jo. Była z kimś innym, więc szybko wyparł go z wyobraźni. Nie można roztkliwiać się nad sobą! W geście spóźnionego buntu nastawił dźwięk na ful. Na szczęście kamienica była stara, miała grube mury i prawdopodobnie równie grube sufity. Czasami z dołu, z mieszkania Aisling, dochodziły przytłumione odgłosy perkusji i basu, ale nigdy jeszcze nie słyszał muzyki z mieszkania Libby. Był pewien, że muzyka jej nie interesuje. Tym bardziej zaskoczyła go informacją o swojej kolekcji starych płyt.
Читать дальше