— Obywatele też nie.
Księgowemu wszystka krew odpłynęła z twarzy, pochyliwszy się ku mnie szepnął rwącym się głosem:
— Toteż patrzę, że oni nie mrugają… Aten w granatowym to chyba nawet nie oddycha…
Załatwiłem już połowę kolejki, gdy zadzwonił Roman.
— Sasza?
— Tak.
— A papugi nie ma…
— Jak to?
— Zwyczajnie — nie ma.
— Sprzątaczka wyrzuciła?
— Pytałem. Nie tylko nie wyrzuciła, ale nawet nie widziała.
— Może to jakiś bezczelny kawał skrzatów?
— W pracowni dyrektora? Wątpię.
— No tak — powiedziałem. — A może to Janus?
— Janus jeszcze nie przyszedł. Zresztą chyba nawet nie wrócił z Moskwy.
— Co o tym wszystkim sądzisz?
— Nie wiem. Zobaczymy. Umilkliśmy.
— Dasz mi znać? — zapytałem po chwili. — Jeżeli będzie coś ciekawego…
— No oczywiście. Murowane. Na razie cześć, stary.
Starałem się nie myśleć o papudze, ostatecznie to nie moja rzecz. Załatwiłem interesantów, sprawdziłem programy i zabrałem się do nieznośnego zadania, które od dawna wisiało mi nad głową. Otrzymałem je od absolutystów. W pierwszej chwili oświadczyłem im, że nie ma żadnego sensu i, jak większość ich zadań, jest nierozwiązalne. Później jednak naradziłem się z Juntą, który posiadał bardzo finezyjną znajomość przedmiotu, i dopiero on wlał we mnie nieco otuchy. Kilkakrotnie wracałem do tego zadania i znów je odkładałem, aż wreszcie dziś rozgryzłem do końca. Wypadło bardzo pięknie. Akurat skończyłem i rozparty na krześle przyglądałem się z błogością wynikowi, gdy wszedł Junta z twarzą pociemniałą z gniewu. Patrząc na czubki moich butów, oschłym i nieprzyjemnym tonem zapytał, odkąd to jego pismo stało się dla mnie nieczytelne. Ta sprawa zanadto pachnie sabotażem, oświadczył. Patrzyłem na niego z rozczuleniem.
— Christobalu Hozewiczu — powiedziałem — udało mi się to wreszcie rozwiązać. Miał pan zupełną rację. Przestrzeń zaklęć rzeczywiście można zwinąć według każdej z czterech zmiennych.
Podniósł oczy. M usiałem mieć bardzo uszczęśliwioną minę, gdyż mruknął znacznie łagodniejszym tonem:
— Pozwoli pan rzucić okiem?
Podałem mu kartki, usiadł obok mnie i razem przeanalizowaliśmy wszystko od początku do końca, rozkoszując się dwoma niezwykle efektownymi przekształceniami, z których jedno podpowiedział mi on, a drugie znalazłem sam.
— Okazuje się, że mamy głowy na karku, Alejandro — powiedział Junta. — Umiemy artystycznie myśleć. Nie uważa pan?
— Uważam, że nie brak nam polotu — przyznałem szczerze.
— Ja też tak myślę. Opublikujemy ten wynik. Nie przyniesie nam wstydu. To nie kalosze-autostopy czy jakieś portki-niewidki.
W doskonałych humorach zabraliśmy się do pracy nad nowym zadaniem Junty… Niebawem jednak usłyszałem, że Christobal Hozewicz już dawno uważał się za nieuka, a o tym, że ja jestem matematycznym ignorantem, przekonał się już przy pierwszym zetknięciu ze mną. Zgodziłem się, skwapliwie dorzucając, że chyba czas najwyższy, by przeszedł na emeryturę, mnie zaś trzeba wylać na łeb z instytutu i zatrudnić przy ładowaniu drzewa, gdyż do niczego innego się nie nadaję. Zaprotestował. O emeryturze mowy nie ma, nadaje się tylko w charakterze nawozu dla gleby, mnie natomiast należy trzymać w odległości co najmniej kilometra od wyrębów leśnych, gdzie bądź co bądź wymagany jest pewien poziom intelektualny. Najlepiej nadawałbym się na ucznia pomocnika czyściciela w taborze asenizacyjnym fprzy barakach dla zadżumionych. Siedzieliśmy oparłszy głowy na rękach i prześcigaliśmy się w samounicestwianiu, gdy wtem do sali zajrzał Fiodor Simeonowicz. o ile dobrze zrozumiałem, pragnął koniecznie usłyszeć, co myślę o opracowanym przez niego programie.
— Program! — uśmiechnął się zgryźliwie Junta. — Nie widziałem twego programu, Teodorze, lecz mam głęboką pewność, iż jest genialny w porównaniu z tym oto… — Ujął z odrazą w dwa palce kartkę ze swym zadaniem i podał Fiodorowi Simeonowiczowi. — Spójrz, oto przykład miernoty, nędzy umysłowej.
— K-kochani — zdumiał się Fiodor Simeonowicz, przebiegłszy oczami kartkę. — Ależ to p-problem Ben B-becalela. Cagliostro przecież d-dowiódł, że jest on n-nierozwiązalny.
— Wiemy, że jest nierozwiązalny — Junta od razu się naczupurzył. — Ale chcemy wiedzieć, jak go rozwiązać.
— Jak ty d-dziwnie rozumujesz, Ch-christo… Jak m-można szukać r-rozwiązania, jeśli się wie, że go n-nie ma? Z-zupełny nonsens…
— Wybacz, Teodorze, ale to ty rozumujesz dziwnie. Nonsensem jest szukać rozwiązania, gdy ono i tak istnieje. Idzie o to, jak postępować z zadaniem, które nie ma rozwiązania. To kwestia bardzo zasadnicza. Ty, przedstawiciel nauk stosowanych, niestety, pojąć jej nie jesteś w stanie. Widzę, że niepotrzebnie wdałem się z tobą w dyskusję. Ton Christobala Hozewicza był nad wyraz obraźliwy i Fiodor Simeonowicz zawrzał gniewem.
— Z-zapozwoleniem, ko-kochanku. N-niebędę dyskutował z t-tobą w tym t-tonie p-przy młodym człowieku. Z-zadziwiasz mnie. To n-nie-p-pedagogicznie. Jeśli ż-życzysz sobie rozmawiać d-dalej, zechciej w-wyjść ze mną na k-korytarz.
— Proszę bardzo — zawołał Junta, prostując się jak sprężyna i kurczowo chwytając za nie istniejącą rękojeść u biodra.
Wyszli ceremonialnie, nie patrząc na siebie, z dumnie zadartymi głowami. Dziewczęta zachichotały. Ja też nie byłem zbytnio przerażony. Siedziałem objąwszy głowę rękami nad pozostawioną kartką, słuchając tylko półuchem, jak grzmi na korytarzu potężny bas Fiodora Simeonowicza, przerywany suchymi, gniewnymi okrzykami Christobala Junty. Potem Fiodor Simeonowicz ryknął: „Z-zechce pan p-przejść do mego g-gabinetu!” — „Proszę bardzo!” — zaskrzeczał Junta. Byli już na pan. Głosy oddaliły się. „Pojedynek! Pojedynek!” — pisnęły dziewczęta. Junta miał sławę dzielnego rębacza i zabijaki. Mówiono, ze prowadzi adwersarza do swej pracowni, każe mu wybierać rapiery, szpady lub halabardy, a potem zaczyna a la Jean Marais skakać po stołach i wywracać szafy. O Fiodora Simeonowicza byliśmy jednak spokojni. Z góry wiadomo, że zasiądą w jego gabinecie po obu stronach stołu i przez pół godziny będą ponuro milczeć, potem Fiodor Simeonowicz ciężko westchnie, otworzy swój barek i napełni dwa kieliszki Eliksirem Błogości. Junta poruszy chrapami, podkręci wąsa i wypije. Fiodor Simeonowicz niezwłocznie napełni po raz drugi kieliszki i krzyknie w stronę pracowni: „świeżych ogóreczków!”.
Zadzwonił telefon. Roman jakimś dziwnym głosem wezwał mnie natychmiast na górę. Pobiegłem.
W pracowni oprócz Romana byli jeszcze Witek i Edek. I zielona papuga. Żywa. Siedziała tak samo jak wczoraj na ramionach wagi, przyglądała się nam po kolei to jednym, to drugim oczkiem, czyściła dziobem pióra i według wszelkich oznak czuła się znakomicie. W przeciwieństwie do magistrów, którzy mieli rzadkie miny, Roman stał ze spuszczoną głową i co trochę wzdychał spazmatycznie. Edek, blady jak ściana, delikatnie masował sobie skronie z tak męczeńskim wyrazem twarzy, jakby miał wściekłą migrenę. A Witek siedział okrakiem na krześle, huśtał się jak maluch, bawiący się w koniki, i coś niewyraźnie bełkotał wytrzeszczając oczy.
— Ta sama? — spytałem półgłosem.
— Ta sama — odpowiedział Roman.
— Foton?
— Foton.
— I numer się zgadza?
Roman milczał. Edek odezwał się udręczonym głosem:
— Gdybyśmy wiedzieli, ile papugi mają piór w ogonie, moglibyśmy policzyć, uwzględniając to zgubione przedwczoraj.
Читать дальше