— A więc — mówił — zardzewiały i z dużymi otworami. Zobaczymy. … Dziewiętnaście zero pięć siedemdziesiąt trzy — przeczytał.
Magistrowie jednym susem znaleźli się przy papudze i z suchym trzaskiem zderzyli się czołami.
— Dziewiętnaście zero pięć siedemdziesiąt trzy — odczytał Korniejew grobowym tonem cyfry na obrączce. Efekt był piorunujący. Stella nie omieszkała pisnąć z radości.
— I co z tego — powiedział Drozd, nie podnosząc głowy znad arkusza. — Kiedyś zobaczyłem, że wyszedł mój numer na loterii, i w te pędy poleciałem odbierać samochód. A później okazało się…
— Dlaczego zapisałeś ten numer? — Korniejew patrzył na Romana zmrużonymi oczami. — Masz taki zwyczaj? Zapisujesz wszystkie numery? Numer swojego zegarka też?
— Wspaniale! — zawołał Poczkin. Brawo, Wiciu! Trafiłeś w dziesiątkę. Wstydź się, Roman! Dlaczego otrułeś papugę? Co za okrucieństwo!
— Idioci! — obruszył się Roman. — Bierzecie mnie za Wybiegałłę? Korniejew podbiegł do niego i obmacał mu uszy.
— Idź do diabła! Sasza, popatrz tylko na nich!
— Panowie — powiedziałem z wyrzutem — cóż to za nieprzyzwoite żarty? Za kogo nas macie!
— A co nam zostaje? — spytał Korniejew. — Ktoś tu kłamie. Albo wy, albo prawa przyrody. Ja wierzę w prawa przyrody. Wszystko inne się zmienia.
Mimo to był wyraźnie skwaszony, usiadł z boku i pogrążył się w myślach. Sania Drozd spokojnie malował nagłówek. Stella wodziła po nas przestraszonymi oczami. Wołodia Poczkin pisał szybko i przekreślał jakieś wzory. Pierwszy przemówił Edek.
— Jeżeli nawet żadne prawa nie zostały naruszone, to przecież sam fakt nagłego pojawienia się tylu papug w tym samym pokoju oraz podejrzana śmiertelność wśród nich muszą wydawać się dziwne. Ja wprawdzie nie jestem zbytnio zdziwiony, gdyż nie zapominam, że wchodzi tu w grę Janus Poliektowicz. Czy nie uważacie, iż jest to osobistość sama w sobie niesłychanie interesująca?
— Owszem-przyznałem.
— I ja tak myślę — ciągnął Edek. — Roman, czym on właściwie się zajmuje?
— Zależy który Janus. U-Janus zajmuje się łącznością z przestrzeniami równoległymi.
— Hm. Wątpię, czy to nam coś pomoże.
— Niestety — odpowiedział Roman. — Ja też przez cały czas głowię się nad tym, jaki związek z Janusem mogą mieć te papugi, i nic nie potrafię wymyślić.
— Ale przyznajesz, że to dziwny człowiek?
— Tak, niewątpliwie. Począwszy od tego, że jest ich dwóch w jednej osobie. Tak się z tym oswoiliśmy, że przyjmujemy to jako rzecz normalną…
— Właśnie to miałem na myśli. Rzadko mówimy o Janusie, ponieważ wzbudza zbyt wielki szacunek. Ale jestem pewny, że każdy z nas dostrzegł w nim bodaj jeden rys osobliwy.
— Osobliwość numer jeden — wtrąciłem. — Miłość do zdychających papug.
— Powiedzmy — zgodził się Edek. — Co jeszcze?
— Plotkarze — przemówił Drozd z godnością. — A ja poprosiłem go kiedyś o pożyczkę.
— No i co? — spytał Edek.
— I dał. Tylko że zapomniałem, ile mi dał. A teraz nie wiem, co robić.
Umilkł. Edek czekał przez chwilę na dalszy ciąg i nie doczekawszy się, powiedział:
— Czy wiecie, że ilekroć wypadło mi, na przykład, pracować wspólnie z nim w nocy, tylekroć dokładnie z wybiciem godziny dwunastej dokądś wychodził i po pięciu minutach wracał. A ja za każdym razem odnosiłem wrażenie, że stara się delikatnie wybadać mnie, co robiliśmy przed jego odejściem.
— To prawda — przyznał Roman. — Znam to doskonale. Od dawna już zauważyłem, że właśnie o północy jak gdyby całkowicie tracił pamięć. I jest w pełni świadomy swego mankamentu. Kilka razy tłumaczył się przede mną, że miewa chwilowi zaniki pamięci, że to następstwa poważnej kontuzji.
— Pamięć ma do niczego — powiedział Wołodia Poczkin. Zmiął kartkę z obliczeniami i rzucił pod stół. — Stale zagaduje, czy widzieliśmy się wczoraj, czy nie.
— A jeśli tak, to o czym rozmawialiśmy — dodałem.
— Pamięć, pamięć — mruknął niecierpliwie Korniejew. — Co ma do tego pamięć? Dużo ludzi ma słabą pamięć… Nie o to idzie. Jak tam jest z tymi przestrzeniami równoległymi?
— Najpierw trzeba zebrać fakty — powiedział Edek.
— Papugi, papugi — ciągnął Witek. — A jeśli to mimo wszystko dublety?
— Nie — odparł Wołodia Poczkin. — Obliczyłem. Według wszelkich kategorii to nie są dublety.
— Zawsze o północy — mówił Roman — idzie do tej swojej pracowni i zamyka się dosłownie na parę minut. Raz wbiegł tam z takim pośpiechem, że nie zdążył zamknąć drzwi…
— I co? — spytała Stella zamierającym głosem.
— Nic. Usiadł w fotelu, posiedział chwilę, a potem wrócił. I od razu zapytał, czy nie mówiliśmy o czymś ważnym.
— No, muszę już iść — Korniejew podniósł się z krzesła.
— Ja też — powiedział Edek. — Zaraz się u nas zacznie seminarium.
— I ja — rzekł pospiesznie Wołodia Poczkin.
— Nie — sprzeciwił się Roman: — Ty siedź i pisz. Mianuję cię naczelnym. A ty, Stello, weź Saszę i piszcie wiersze. Ja muszę wyjść. Pamiętajcie, żeby, jak wrócę wieczorem, gazeta była gotowa.
Wyszli, a my zabraliśmy się do roboty. Próbowaliśmy początkowo coś wymyślić, ale zmęczyliśmy się bardzo szybko i nic z tego nie wyszło. Napisaliśmy więc nieduży poemat o umierającej papudze.
Gdy Roman wrócił, wszystko było zapięte na ostatni guzik. Drozd leżał na stole i pochłaniał kanapki, a Poczkin klarował Stelli i mnie, dlaczego historia z papugą jest absolutnie niemożliwa.
— Dobra robota — pochwalił Roman. — Gazeta prezentuje się pierwszorzędnie. A jaki nagłówek! Jakie przepastne gwiaździste niebo! I jak mało błędów!… A gdzie papuga?
Papuga leżała w szalce Petriego w tym samym miejscu, gdzie widzieliśmy ją wczoraj. Zatkało mnie po prostu.
— Kto ją tu położył? — zapytał Roman.
— Ja — powiedział Drozd. — A co takiego?
— Nie, nic. Niech sobie leży. Prawda, Sasza? Skinąłem głową.
— Zobaczymy, co się z nią stanie jutro — rzekł Roman.
Ten biedny, stary, niewinny ptak klnie jak tysiąc diabłów, ale nie rozumie, co mówi.
R. Stevenson
Nazajutrz musiałem jednak od samego rana zająć się moją normalną pracą. „Ałdan” był naprawiony i w gotowości bojowej, toteż gdy przyszedłem po śniadaniu do sali maszyn, przy drzwiach stała już spora kolejka dubletów ze zleceniami. Zacząłem od tego, że z mściwą satysfakcją odesłałem dubleta Christobala Junty, napisawszy na jego kartce, że nie mogę odczytać zlecenia. (Christobal Hozewicz miał rzeczywiście bardzo nieczytelny charakter pisma, pisał po rosyjsku gotyckim alfabetem). Fiodor Simeonowicz przysłał mi przez swego dubleta program, który po raz pierwszy sporządził samodzielnie, bez żadnych rad, sugestii i wskazówek z mej strony.
Po dokładnym przejrzeniu stwierdziłem z satysfakcją, iż jest opracowany umiejętnie, ekonomicznie i z dużym polotem. Poprawiłem kilka nieznacznych błędów i oddałem program moim dziewczętom. Zauważyłem, że w kolejce stoi blady i wystraszony księgowy z przetwórni ryb. Widać było po nim, że czuje się okropnie nieswojo, więc przyjąłem go poza kolejką.
— Ale to jakoś nie wypada — bąkał, zerkając lękliwie na dublety. Towarzysze przyszli wcześniej… i też czekają.
— Nie szkodzi, to nie towarzysze — uspokoiłem go.
— No więc obywatele…
Читать дальше