– Wiedział pan, że to lustro połknęło te kobietę z Shalott, i sprzedał pan je nam bez żadnego ostrzeżenia?
– Dlatego, że Lady of Shalott to tylko wiersz, że istnienie sir Lancelota jest mitem, a Camelot nigdy nie istniał! Nigdy nie przypuszczałem, że to się może zdarzyć naprawdę. Nawet lord Tennyson uważał lustro za kopię i był zdania, że ci biedni idioci z Towarzystwa Arturowskiego zostali naciągnięci, wydali bowiem fortunę na zwyczajne szkło.
– Na miłość boską! – krzyknął na niego Jack. – Nawet zwyczajne lustra mogą być niebezpieczne, przecież pan doskonale o tym wie! Niech pan tylko pomyśli o swoim psie!
Mężczyzna przyczesał dłonią długie siwe włosy.
– Handlarz z Sacramento powiedział mi, że w ciągu ostatnich trzydziestu lat to lustro nikomu nie sprawiło żadnego kłopotu. Sprawdziłem je, na wszelki wypadek szukając w nim srebrnego podkładu, ale, oczywiście, wcale nie jest łatwo sprawdzić, czy lustro jest zainfekowane czy nie.
Jack kilkakrotnie głęboko odetchnął, żeby się uspokoić. W tym momencie w drzwiach sklepu z antykami stanął Punipuni i zadźwięczał dzwoneczek.
– Wszystko w porządku, panie Keller?
– Nie, Pu, nic nie jest w porządku.
Mężczyzna skinął w kierunku Punipuniego i zapytał:
– Kto to jest?
– Przyjaciel. Nazywa się Punipuni Puusuke.
Mężczyzna wyciągnął rękę do Pu.
– Miło pana poznać. Nazywam się Davis Culbut.
– Miło pana poznać, panie Culbut.
Mężczyzna ponownie zwrócił się do Jacka, pokazując mu kolejną kartkę papieru, zapisaną pismem maszynowym.
– Napisane jest tutaj, że sir Lancelot opłakiwał Lady of Shalott tak mocno, że nawet wezwał Merlina Magika. Chciał się bowiem od niego dowiedzieć, czy może w jakiś sposób ją odzyskać. Merlin powiedział mu jednak, że klątwa jest nieodwracalna. Jedynym sposobem na ponowne zjednoczenie się z nią mogło być tylko wejście do lustra.
– Zatem…
– Tak, niestety. Może pan odzyskać dla siebie przyjaciółkę, ale tylko wtedy, jeśli pan do niej dołączy. Jednak mimo wszystko to jest tylko legenda, jak sam Camelot, i nie mogę dać panu żadnych gwarancji.
– Panie Keller! – zawołał Punipuni żałośnie. – Nie może pan zamieszkać w świecie lustra!
Jack milczał. Po długiej ciszy Davis Culbut złożył papier i podał go mu.
– Mogę jedynie powiedzieć, że bardzo panu współczuję z powodu tego, co się stało. Obawiam się, że nic nie mogę dla pana zrobić.
* * *
Usiedli przy oknie w Stainer’s Bar przy West Street numer 1 i zamówili dwa zimne William Randolph Hearsts. Kelnerka miała włosy jak lama, związane z tyłu biało-czerwonymi wstążkami, a na jej szyi wisiał dzwoneczek z brązu.
– Podać wam menu? – zapytała wysokim, ochrypłym głosem, docierającym z głębi jej gardła. – Specjalnością dnia jest tłuste mięso z maraskino.
Jack potrząsnął przecząco głową.
– Nie, dziękujemy. Wystarczy nam piwo.
Kelnerka popatrzyła na niego wąskimi złotymi oczyma.
– Nie obraź się, ale wyglądasz na zasmuconego, przyjacielu.
– Problem z lustrem – powiedział Punipuni.
– Och, tak mi przykro. Mój siostrzeniec też to przeżył. Stracił dwie córki.
Jack spojrzał na nią.
– Czy w ogóle próbował je wydostać?
Kelnerka wzruszyła ramionami. W tym momencie odezwał się jej dzwoneczek.
– A niby jak? Kiedy ktoś raz znajdzie się w lustrze, to jakby go już nie było.
– Czy rozważał możliwość wejścia tam za nimi?
– Nie rozumiem.
– Zastanawiał się, czy samemu nie wejść do lustra, żeby się przekonać, czy może je uratować?
Kelnerka wzruszyła ramionami.
– On ma jeszcze piątkę innych dzieci i żonę. Musi się nimi opiekować.
– Co więc zrobił?
– W końcu roztrzaskał lustro. Nie mógł słuchać, jak jego małe dziewczynki płaczą.
Kiedy kelnerka odeszła, Jack i Punipuni w milczeniu pili piwo. W końcu jednak Punipuni otarł usta wierzchem dłoni i powiedział:
– Chyba chciałby pan spróbować, co?
– A co innego mogę zrobić, Pu? Kocham ją. Nie mogę jej tak po prostu zostawić.
– Załóżmy, że dostanie się pan do tego lustra. Co się stanie, jeżeli nie będzie pan mógł z niego wyjść?
– Wtedy resztę życia spędzę tam, a nie tutaj. Punipuni mocno zacisnął ręce na dłoniach Jacka.
– Gdy twoja ukochana spada z wysokiej wieży, nie uratują jej nawet flamingi, a one przecież potrafią latać.
* * *
Tej nocy Jack siedział na skraju łóżka, wpatrując się w swoje odbicie w lustrze, jak wróżbita, który znalazł się w obliczu fatalnej wróżby dla samego siebie. Za oknami miasto jak Camelot lśniło nad brzegiem oceanu.
– Jacqueline – odezwał się cichutko, tak jakby nie chciał jej w niczym przeszkadzać.
Pomyślał o dniu, w którym zobaczył ją po raz pierwszy. Jechała na białej krowie, siedząc na niej bokiem, jakby unosząc się nad polem słoneczników, pod niebem koloru wypolerowanego mosiądzu. Na głowie miała biały obrusik z adamaszku, a na nim tort weselny i owinięta była długą szarfą, która wiła się wokół niej i opadała aż do ziemi.
Jack zatrzymał się i osłonił oczy. Był wtedy z wizytą u swojego przyjaciela, Osmonda, w Mumm’s Winery w Napa i wcześniej wypił dwie butelki bardzo zimnego wina Couvee Napa methode champenoise. Szukając parkingu, skręcił w złą stronę i zabłądził.
– Przepraszam! – zawołał, mimo że znajdował się nie dalej niż dziesięć stóp od niej. – Czy może mi pani wskazać drogę do Yountville?
Krowa odezwała się pierwsza.
– Przepraszam – powiedziała z wyraźnym francuskim akcentem i westchnęła. – Nigdy tutaj nie byłam. – Powoli obracała lśniącymi czarnymi ślepiami to w lewo, to w prawo, obejmując nimi całe pole słoneczników. – Prawdę mówiąc, nigdy nie byłam nigdzie.
Ale Jacqueline roześmiała się i powiedziała:
– Wskażę panu drogę, niech się pan nie martwi. Zsunęła się z krowiego grzbietu i podeszła do niego.
Nagle znalazła się niepokojąco blisko. Szarfa zsunęła się z jej ramion i zobaczył jej nagie piersi.
– Chyba wcale pan nie chce jechać do Yountville, prawda? – zapytała go. Pachniała mocnymi perfumami, jakby mieszanką lilii i zawrotu głowy. – Już nie, prawda?
– Czy wypiłem za dużo wina, czy ma pani na głowie tort weselny?
– Tak… Miałam dzisiaj wyjść za mąż, ale zrezygnowałam.
Jack zachwiał się i zamrugał oczyma, po czym rozejrzał się po polu słoneczników. Słoneczników, które, o ile dobrze widział, pochylały się, jakby były wścibskie i chciały podsłuchiwać rozmowę.
– Niech pan to potrzyma – powiedziała do niego Jacqueline.
Jacqueline podała mu koniec szarfy, a potem zaczęła się kręcić wokół własnej osi, z uniesionymi ramionami, uwalniając się z okrycia. Po chwili była zupełnie naga, jeśli nie liczyć tortu weselnego na głowie i białych butów na szpilkach, z białymi koronkami. Jack był pewien, że ma halucynacje. Zbyt długo przebywał na słońcu i wypił za dużo méthode champenoise.
Jacqueline miała nadzwyczajną figurę, tak doskonałą, że niemal baśniową. Miała szerokie ramiona, doskonałe duże piersi, najwęższą z talii i równie wąskie biodra. Jej skóra miała kolor stopionego karmelu i lśniła od wilgoci. Ciepły wiatr, który pochylał słoneczniki, sprawiał, że sztywniały jej brodawki.
– Miałam dziś skonsumować moje małżeństwo – powiedziała. – Ale skoro nie mam już pana młodego…
Читать дальше