Pozwoliłabym, żeby mnie rozebrał. Weszlibyśmy do kabiny. Krople wody lśniłyby mu na torsie. A potem krew by tak uroczo spływała strumyczkiem do odpływu jak w filmie Psychoza ... – westchnęła z zachwytem.
Idol wydawał się w pełni aprobować jej plany. A w każdym razie nie protestował.
– Cholerne paszporty – burknęła, wracając do rzeczywistości. – Trudno. Trzeba wyssać kogoś innego. Tylko kogo? Jak się to w ogóle robi? Trzeba się skradać i nagle cap, a potem zębami w szyję? Czy może najpierw zębami, a potem cap?
Dwa albo trzy horrory, które w życiu widziała, niestety, nie kwalifikowały się do kategorii filmów instruktażowych. Wampiry atakowały w ciemnych zaułkach i generalnie niewiele było widać, a już prawie nic na zbliżeniu.
– Dobra, nie pierwsza ja i nie ostatnia – mruknęła. – Instynkt mi podpowie, jak to zrobić...
Tylko gdzie wyszukać ofiarę? Limahl daleko. Atakować kogoś na ulicy niebezpiecznie, bo może się okazać silniejszy... Chyba żeby jakiegoś smarkacza capnąć.
Nagle zamarła tknięta niespodziewaną, olśniewająco genialną myślą. Konrad!
– A niech mnie – szepnęła. – Przecież to oczywiste. Ten gad... Ta świnia... To bydlę... Ja go zaraz...
Spojrzała na zegarek.
Nie, zaraz nie, pomyślała. Teraz pewnie idzie do budy. Przed liceum się zaczaić?
Złapię go, pójdę z nim na chatę. Do diabła! Do mnie nie można, bo rodzina... No to do niego. Wpuści mnie do mieszkania. I wtedy: dziab!
– Wybacz, Limahl – westchnęła do fotosu.
– To miałeś być ty, ale tragiczny los nie pozwolił nam się spotkać...
Dopiero w ostatniej chwili, gdy była tuż pod drzwiami budy, uświadomiła sobie, że przecież oficjalnie nie żyje. Dlatego zaczaiła się na ławeczce w parku. Nie czekała długo, może czterdzieści minut. Poznała go z daleka. Szedł niespiesznie, powłócząc nogami, i nad czymś dumał. Pewnie obmyślał kolejny genialny interes.
– Cześć, Konrad – rzuciła.
Zatrzymał się w pół kroku i dłuższą chwilę gapił z niedowierzaniem.
– To ty!? – Wytrzeszczył oczy.
– Ja. – Wydęła wargi. – A kogo się spodziewałeś, Królewny Śnieżki?
– Myślałem, że nie żyjesz – bąknął.
– Był nekrolog w szkole i minutą ciszy uczciliśmy... Gadali, że się powiesiłaś –
zniżył głos.
– Ojciec to sfingował – wyjaśniła.
– Żeby mnie nie szukano.
– Dlaczego?
– Uciekam na Zachód – zełgała.
– Za kilka dni ma mnie odebrać z plaży szwedzka motorówka.
– O rany! – zdumiał się, a w jego oczach błysnęło coś niedobrego.
– Idziemy gdzieś?
– Do mnie chwilowo nie można. Chodźmy do ciebie. Musimy pogadać.
– ...bra...
Powędrowali. Na szczęście nie było daleko, mieszkał dwie uliczki od budy. Szła pół kroku za nim. Czuła dziwną ekscytację. Zęby wysunęły się już chyba na całą długość. Musiała się powstrzymywać, by nie skoczyć mu na plecy.
To pewnie jego krew tak na mnie działa, pomyślała.
Instynkt drapieżcy przeważył. Kiedyś coś tam do niego czuła. Teraz patrzyła na niego już tylko jak na mięso. Otworzył patentowy zamek i wlazł pierwszy, nie myśląc nawet o tym, by przepuścić ją w drzwiach. Przeszli do jego pokoju.
– To bardzo niebezpieczne, żebyś płynęła tą motorówką sama – zagaił. – Wiesz, morze bywa wzburzone, do tego nieokrzesani szwedzcy marynarze... Ktoś musi cię obronić. Proponuję swoje usługi.
– Nie da się.
– Powiedz ojcu, że albo mnie zabieracie, albo wszystko wykabluję ubecji! –
syknął niecierpliwie.
– Przytul mnie – zażądała.
Objął ją niepewnie. Uścisnęła go. Miała teraz szyję tej szui akurat na wyciągnięcie zębów.
– Płynę – powtórzył.
– Dobra, dobra, nie marudź, zaraz coś popłynie – mruknęła i dziabnęła go z całej siły zębami.
Weszły jak w masło. Pociągnęła przez kanaliki solidny łyk. Poczuła rozkoszny prąd przebiegający przez całe ciało. Krew Konrada upajała ją lepiej niż szampan.
Gosia poczuła miły szum w głowie i przyjemne ciepło rozchodzące się po ciele... O
tak, tego właśnie było mi trzeba, pomyślała. Rozmarzona poluzowała chwyt i drań się wyrwał.
– Co jest, kurde!? – ryknął, łapiąc się za szyję. – Co ty wyrabiasz, kretynko?
Użarłaś mnie do krwi! O, w mordę... – Zobaczył jej zęby. Przez ułamek sekundy milczał zszokowany.
– Ratunku! Wampir!!!
Nie zdołał stłumić dłonią krwawienia. Posoka kapała mu między palcami.
Czerwone kropelki rozbryzgiwały się na podłodze. Wampirzyca nie mogła wręcz patrzeć na takie marnotrawstwo. Doskoczyła do ofiary jednym susem.
Jak tygrysica, pomyślała zachwycona gracją swoich ruchów. Jestem drapieżną kocicą...
I w tym momencie chłopak walnął na odlew pięścią, aż zobaczyła świeczki przed oczyma. Cios rzucił ją aż pod kanapę. Potrząsnęła głową oszołomiona.
– Ty chamie! Kobietę bijesz!? – wrzasnęła oburzona.
– Przepraszam – bąknął i tracąc przytomność, runął na dywan.
Podeszła teraz ostrożniej i przyssała się do rany. Krew... Mniam, mniam...
Pierwszy łyk, drugi... Trzeci. I wystarczy.
Gdy jednak zaspokoiła pierwszy głód, poczuła się niewyraźnie. Ta krew... Była jakaś taka niesmaczna. Wyraźnie wyczuwała w niej i smród kiepskich papierosów, i posmak nieświeżej pasztetowej, i coś jakby oranżadę z rozmoczonych landrynek. Z
każdym łykiem pokarm stawał się coraz paskudniejszy. W dodatku w pokoju strasznie śmierdziało...
Puściła chłopaka. Z tyłu spodni miał plamę.
– Fuj! – Ostatni haust wypluła na podłogę.
Popatrzyła na Konrada. Żył, rany na szyi faktycznie zasklepiały się w oczach.
– Należało ci się, ty żałosny obesrańcu! – warknęła.
– Damski bokser się znalazł! A to za tę Szwecję i ubecję! – Kopnęła nieprzytomnego, aż ją palce stopy zabolały. – I za to, że nie chciałeś mnie bzyknąć!
– Przyładowała z drugiej strony. – I za to, co powiedziałeś o moich piersiach! I za plany wobec tej wywłoki Mariolki! I za to, że nazywałeś Limahla pedałkiem! – Ten cios był najmocniejszy. – Pa, pa, zmywam się...
Odwróciła się do wyjścia i zamarła. W otwartych drzwiach stał ślusarz Marek.
Uśmiechał się ironicznie.
– No co? – prychnęła. – Obiad zjadłam, no nie? Wampirem jestem...
– Droga koleżanko – powiedział spokojnie – zanim gdziekolwiek pójdziesz, odbędziemy pogadankę na temat BHP.
– Odwal się!
Bez słowa capnął ją za kark i powlókł do przedpokoju. Miał żelazny chwyt, widać wyrobił sobie przez sto lat zabawy obrabiarkami. Postawił Gosię przed lustrem.
– Widzisz? – warknął.
Spojrzała i zamarła. W tafli tym razem coś się odbijało. Jakieś różowe cienie.
Widziała niewyraźnie część swojego policzka, usta, szyję, kawał dekoltu, a poniżej sporo zamazanych detali ubrania.
– Co...
– Krew. A konkretnie: jego krew. Jesteś ubabrana, jakbyś wyskoczyła z centralnej rzeźni miejskiej! Jak daleko zajdziesz w tym stanie? Pierwszy patrol cię zwinie!
– Ups...
– Pod prysznic marsz! – rozkazał.
– A jak wysuszę ubranie?
– Zapierz plamy mydłem i tyle. Doschnie na wietrze.
– Jesień jest – zaprotestowała.
– To co? Nie zaziębisz się ani nie złapiesz zapalenia płuc. Jesteś martwa, byle co ci nie zaszkodzi.
– Tylko proszę nie podglądać! – warknęła, idąc do łazienki.
– Druga sprawa – zatrzymał ją – przed robotą zawsze zamykaj drzwi na klucz!
Читать дальше