– Mówiłam, księdza wezwać i mszę zamówić – dogadywała babcia ze swojego pokoju.
– Ale nie, uparliście się na świecki pogrzeb, to teraz macie! – zarechotała złośliwie.
– Nie czas teraz na reakcyjne dyrdymały! – wrzasnął pan domu.
– Trzeba się jej pozbyć!
– Przyznaj się – chichotała staruszka. – Boisz się, że córcia wampirzyca popsuje ci karierę? To ci dopiero będzie skandal! Jak się towarzysz Pierwszy dowie, to cię z PZPR wywalą w pięć minut.
– Pozbyć się mnie!? – Gosia ryknęła, aż zabrzęczały wisiorki żyrandola.
– Odwaliło wam?
– Lecę po dubeltówkę! – krzyknął brat i pocwałował po schodach na górę. Gosia pchnęła drzwi swojego pokoju.
– Ożeż wy! – ryknęła. – Co to ma znaczyć!?
Jej kolekcja plakatów z tygodnika „Razem” znikła bez śladu. Szafka z ciuchami była pusta. Tylko piękne kolorowe zdjęcie Limahla, to, które oprawiła w ramkę po zdjęciu ślubnym pradziadków, leżało porzucone na parapecie.
– Coście zrobili z moimi ciuchami!? – złapała portret idola i wróciła do przedpokoju wściekła jak osa. Ojciec na jej widok wycofał się rakiem w stronę salonu.
– Wyrzuciliśmy – bąknął. Otwarła z rozmachem szafę.
– Ha!
Jej śliczna jeansowa kurteczka na szczęście ciągle wisiała na wieszaku.
– Znalazłam czosnek! – Matka wybiegła z kuchni, trzymając w ręce torebkę. –
Ten, co z Czechosłowacji przywiozłeś. Granulowany chyba może być? A kysz! –
Sypnęła na oślep.
– Jau!
Drobinki, które do niej doleciały, zapiekły jak smagnięcie pokrzywą. W tym momencie u szczytu schodów pojawił się Radek wymachujący dubeltówką.
– Giń, potworze! – wrzasnął i wypalił.
Uchyliła się w ostatniej chwili. Ciężka breneka na dzika rozbiła lustro.
– Moje kryształowe zwierciadło! – ryknęła matka. – Osiemdziesiąt tysięcy w Desie kosztowało! Uważaj, jak strzelasz, idioto!
– Zaraz ją kropnę! – Braciszek najwyraźniej szykował się, by wygarnąć z drugiej lufy.
– Daj, ja lepiej strzelam! – spod kanapy w salonie dobiegł głos ojca.
Gosia, widząc palec braciszka na spuście, zrozumiała, że to nie przelewki.
Szarpnięciem zerwała kurtkę i rzuciła się w drzwi. Ściskając w objęciach portret Limahla, wyskoczyła z domu. Huknął drugi strzał. Kuleczki śrutu rykoszetowały od płytki chodnika, kilka smagnęło ją boleśnie po nogach. Skoczyła w stronę furtki.
– Gdzie jest amunicja!? – usłyszała krzyk ojca. – Dawajcie tę na jelenie!
Zadyszana wypadła na ulicę. Przy chodniku naprzeciwko jej willi stał nieco zdezelowany mały fiat. Drzwiczki od strony pasażera były gościnnie otwarte.
– Wskakuj – rozległo się ze środka.
Usłyszała świst koło ucha i po ułamku sekundy huk kolejnego wystrzału.
Wskoczyła do auta, zatrzaskując drzwi. Fiacik ruszył z piskiem opon. Kierowca prowadził jak wariat. Mknął wąskimi brukowanymi uliczkami, aż resory malucha podejrzanie rzęziły. Z daleka dobiegł jeszcze jeden wystrzał.
– Marek jestem – odezwał się niespodziewany wybawca.
– Gośka – przedstawiła się odruchowo. – Czemu pan... W każdym razie dziękuję za ratunek.
– Drobiazg. Przepraszam za mały poślizg, liczyłem, że zdołam przechwycić cię, zanim dotrzesz do domu, ale echo telepatyczne nie zawsze daje się precyzyjnie namierzyć.
– Przechwycić? Echo? Tele... Co!? Kim pan, do cholery, jest!? – Wytrzeszczyła oczy.
– To bardzo częste u świeżo przebudzonych, że skołowani idą tam, gdzie dawniej mieszkali. No i jest z tego powodu masa kłopotów.
Z wprawą prowadził auto przez labirynt uliczek wytyczonych na zachód od Cytadeli. Kierowali się na południe, w stronę dworca Warszawa Gdańska.
– Zaraz. – Potrząsnęła głową. – Jeszcze raz od początku. Proszę mi wytłumaczyć...
– A co tu dużo tłumaczyć – zirytował się. – Popełniłaś samobójstwo. Sądząc po tej uroczej bruździe wisielczej, powiesiłaś się. Dziś obudziłaś się w trumnie, wyszłaś z grobu, otumaniona wsiadłaś do tramwaju i pojechałaś do domu.
– Skąd pan wie...
– Jak już mówiłem, telepatia. – Postukał się palcami po skroni. – Młodego wampira bardzo łatwo wyczuć.
– Wampira!?
– Jesteś wampirem. Wampirzycą.
– No bez jaj!
Zaparkował samochód na parkingu koło basenu przy Inflanckiej. Za płotem wznosił się bury pagórek namiotu pneumatycznego, kryjącego kąpielisko. Wokół
było zupełnie pusto.
– Uspokój się – powiedział mężczyzna łagodnie. – To się po prostu zdarza.
– Nie jestem żadnym wampirem. Co za kosmiczna bzdura! Przedwcześnie mnie pochowali... – bąknęła.
– Nie powiedziałbym.
– Co?
– Nieboszczyków się grzebie. To normalne.
– Ale ja żyję.
– Wydaje ci się. My, wampiry, jesteśmy martwe.
Wytrzeszczyła oczy. Facet nie sprawiał wrażenia świra. Ba, wyglądał zupełnie zwyczajnie. Miał, na oko sądząc, jakieś dwadzieścia kilka lat. Ciemnowłosy, trochę opalony, gładko ogolony... Nawet dość przystojny. W swetrze. Dłonie oparte na kierownicy były spękane, widać było, że pracuje fizycznie...
– Czy może pan powtórzyć? – wybąkała.
– Jeszcze raz od początku? – Nawet jeśli się zirytował, nie było tego po nim widać. – Dobrze. Jesteś wampirem. Wampirzycą. Jak ja. To znaczy ja nie jestem wampirzycą, tylko wampirem płci męskiej. Starsze wampiry pomagają trochę nowym. Taka solidarność gatunkowa. Dlatego przybyłem wybawić cię z opresji.
Proste?
– Chyba cię... Znaczy pana porąbało!
– I oczywiście nie żyjesz. Oboje nie żyjemy. Jesteśmy bytami bionekrotycznymi.
– Co to znaczy, że nie żyję? – wściekła się. – Co za pierdoły pan wygaduje!?
– Oż, w mordę – westchnął ciężko. – Popatrz tylko na siebie. Blada jesteś jak ściana, bo serce nie bije i nie ma krążenia. Twoja skóra jest zimna, no tak dokładniej, to ma temperaturę ciut wyższą niż otoczenie. Jakieś przemiany chemiczne wewnątrz generują trochę ciepła. Dzięki temu nie zamarzamy zimą, choć palce potrafią na mrozie nieźle zesztywnieć.
Gosia spojrzała za okno auta. Wokół było jasne, ciepłe jesienne popołudnie. Na basen ciągnęły grupki ludzi. Jakiś psiak podlewał beztrosko drzewko. W oddali zabrzęczał ruszający z przystanku tramwaj.
– Nie jestem wcale zimna – odparowała i przyłożyła dłoń do czoła. – Cieplutkie...
Było lodowate, ale nadrabiała miną.
– Nie czujesz tego, bo... No, nie wiem czemu. Może dlatego, że i palce masz zimne.
Przeprogramowało się odczuwanie różnic temperatury albo co? Może żebyś nie marzła, śpiąc w trumnie. Przystosowanie takie. Zresztą sama możesz to sprawdzić. –
Otworzył znoszoną skórzaną teczkę i przez chwilę grzebał wewnątrz jedną ręką.
Wreszcie podał jej radziecki termometr laboratoryjny.
– Co niby mam z tym zrobić? – Zważyła cienką szklaną rurkę w dłoniach.
– Nie wiesz, jak się mierzy temperaturę? Pod pachę sobie wsadź. Albo do buzi czy gdzie tam chcesz.
– Ale to jakiś inny...
– Bo lekarski ma skalę od trzydziestu pięciu do czterdziestu dwu stopni Celsjusza. Gucio na nim zobaczysz.
Wetknęła bez przekonania. Słupek rtęci powoli zaczął się wspinać, ale na siedemnastu stopniach zatrzymał się zdecydowanie.
– Może to zepsute – bąknęła. – Albo dlatego, że ruskie, inną skalę stopni mają.
Fahrenheita czy coś...
Westchnął ciężko i z politowaniem.
– Proszę. – Podał jej dla odmiany stetoskop.
Читать дальше