Najpierw wróciło czucie.
– Leżę na plecach – uświadomiła sobie wampirzyca. – Czyli... zemdlałam?
Coś mokrego liznęło ją po twarzy. Uchyliła powieki. Nad nią siedział wielki basior. Był wyliniały, pysk mu posiwiał, a w paszczy brakowało kilku zębów...
– Greg? – zdumiała się i usiadła.
– Tak, to ja – odezwało się zwierzę. – Przepraszam... Nie przewidziałem, że możesz stracić przytomność. Omdlenia to najczęściej efekt krótkotrwałego ustania dopływu krwi do mózgu, a ty przecież nie masz krążenia...
– W porządku. – Potrząsnęła głową. – Myślałam, że porastasz sierścią jak na filmach... I przy pełni księżyca...
– Europejskie wilkołaki tak mają – wyjaśnił. – Ale ja i moja rodzina należymy do odmiany ukraińskiej. Wilk jest w środku. Owszem, przy księżycu nicuje nas automatycznie, ale jeśli zajdzie potrzeba, możemy dokonać przemiany w dowolnej chwili.
– Odmiana ukraińska? Ale... skąd w takim razie wzięliście się w Warszawie?
– Pradziadek przyszedł tu z armią Budionnego w dwudziestym roku. – Wilkołak zawstydzony uciekł spojrzeniem w bok. – Ale spodobało mu się w Polsce, więc poddał się do niewoli i poprosił o azyl.
– Aha.
Wstała. Otrzepała starannie ubranie z liści i trawek. Zwierzak węszył
intensywnie.
– Nasz kapłan był tu jeszcze raz – mruknął. – Przechodził tędy. Niedawno. Może wczoraj wieczorem. Tylko pachniał już trochę inaczej. Mniej mumią, a bardziej człowiekiem. I coś jeszcze przebija. Jakby... Prawdziwa oliwa z Peweksu – rzucił
odkrywczo.
– Możemy pójść tym tropem?
– Jasne.
Przyjemnie było tak iść z wielką bestią u nogi. Wilk trochę utykał, łeb mu się trząsł, widać było, że najlepsze lata ma już dawno za sobą, ale nadal budził respekt.
– Tutaj... – Greg wskazał łbem ławeczkę.
Za nią w krzakach leżała porzucona zagraniczna walizka, a z kubła na śmieci wystawało kilka pustych butelek po oliwie. Obok tkwiła jeszcze puszka po zagranicznej szynce oraz papierki od snickersów.
– Ślady dewizowej uczty – mruknął chłopak. – Tu z jakimś kompanem pożerał
łupy zdobyte w Peweksie.
– W tych butelkach była oliwa grecka z pierwszego tłoczenia – stwierdziła Gosia.
– Ojciec przywiózł nam kiedyś taką, jak wracał z delegacji do Berlina Zachodniego.
Była wyłącznie do najwykwintniejszych sałatek. Ileż tego tu jest? – zdumiała się.
– Wypił je wszystkie, na szkle pozostał zapach jego rąk – mruknął wilkołak.
– Pięć litrów oliwy? Dostanie po tym nieziemskiej sraczki! Może nie pił, tylko się nią nacierał?
– Pochlapałby ławkę i chodnik, a one są prawie czyste. Wyczułem jeszcze coś.
Nie był sam, ale tamten drugi pił Johnniego Walkera. Źle poszliśmy. – Wilk pokręcił
łbem. – Skoro pod mostem już woniał oliwą, to znaczy, że tu był najpierw. Czyli
szedł gdzieś w stronę dworca Warszawa Ochota.
– Zawracajmy...
– Zaczekaj.
Długo w milczeniu węszył w powietrzu.
– Wrócił tu jeszcze po raz trzeci – mruknął. – Jest niedaleko, czuję jego zapach, słaby, ale...
Zaczęli bez przekonania przeczesywać podnóże skarpy.
– Co to jest? – Dziewczyna zatrzymała się niepewnie przed dziurą ziejącą w zboczu.
– Elizeum – wyjaśnił Greg.
– Co proszę?
– Sztuczna grota. Pod ziemią. Był tu kiedyś park romantyczny księcia Kazimierza Poniatowskiego, braciszka naszego ostatniego króla... Niewiele z niego zostało...
Gosia niepewnie ruszyła naprzód i po chwili znalazła się w sporej podziemnej rotundzie. W samym szczycie kopuły ział otwór, przez który wpadało nieco światła.
Na suficie widać było resztki fresków, otwory w ścianach prowadziły gdzieś w głąb.
– Dwieście lat temu w tych wnękach stały łoża, w których arystokraci dogadzali sobie podczas orgii – wyjaśnił wilkołak. – Ale nic tu po nas. Kapłana tu nie było...
– Trzeba tropić dalej – zgodziła się Gosia.
Wdrapali się na wierzch skarpy i tu udało się podjąć trop.
– Blisko, blisko – mruczał wilk, sunąc alejką. – Bardzo blisko!
Dotarli do bramy wiodącej na teren Muzeum Wojska Polskiego. Była otwarta.
– Tu nie wolno wprowadzać psów, więc w razie czego, gdyby ktoś cię zaczepił, pamiętaj, że jestem wilkiem! – zachichotał towarzysz Gosi, zezując na tabliczkę.
Przez chwilę węszył, po czym podszedł do czołgu T–34 i wystawił zwierzynę.
– Jest w środku, śpi – oznajmił.
A potem, wykorzystując, że w pobliżu nikogo nie ma, przenicował się i znowu był
człowiekiem. Zasunął suwak, zakrywając dziurę.
– Hmm... – Dziewczyna otaksowała go spojrzeniem.
– Coś mi się tu nie zgadza.
– O co chodzi? – zaniepokoił się.
– Miałeś świeżo wyprasowaną koszulę...
– Chciałem ładnie wyglądać podczas spotkania z tobą. – Zaczerwienił się jak panienka.
– Nie o to mi chodzi. Miałeś wyprasowaną i nadal jest jak prościutko spod żelazka – rozważała. – A przecież zawinęło cię do środka, więc powinna wyglądać jak, nomen omen, psu z gardła wyjęta. W wilku przecież jest ciasno.
– Nie wiem, dlaczego tak jest – westchnął. – Może to taki sam efekt jak z twoim ubraniem?
– A co jest nie tak z moim ubraniem? – zirytowała się. – Ty też będziesz narzekał, że miniówa za krótka?
– Twój strój nie odbija się w lustrze. A przecież powinien. Zresztą pies to trącał. –
Machnął dłonią. – Co z nim?
– Skoro śpi, to obudzimy. – Wzruszyła ramionami. – Nie będziemy przecież czekać cholera wie jak długo, aż raczy wyleźć z łóżka. Panie Hefi, czas wstawać! –
Załomotała dłonią w pancerz.
Przez chwilę nic się nie działo. Potem dał się słyszeć podejrzany zgrzyt. Pokryta rosą klapa włazu czołgu T–34 drgnęła i uniosła się. Kapłan wygramolił się z kryjówki i przeciągnął jak kot. A potem zamarł, patrząc podejrzliwie na gości.
– Dzień dobry – przywitała się Gosia. – Małgorzata hrabina Bronawska. Mój przyjaciel ma na imię Greg.
– Hefi–Neb–Bastet – przedstawił się i dalej patrzył na nią i towarzyszącego jej chłopaka.
Szczególnie długo oglądał jej nogi, ale nie była pewna, czy to przez tę minispódniczkę, czy po prostu zastanawiał go brak cienia.
– Na świętego ibisa! – mruknął wreszcie. – Hmm... Nie obraź się, panienko, ale coś mi się wydaje, że jesteś martwa. I że nie żyjesz chyba od jakiegoś czasu.
– Ano umarłam – bąknęła. – Jestem wampirem. – Pokazała kły.
– Zaś twój towarzysz...
– Jestem wilkołakiem – wyjaśnił Greg z godnością.
– Na Seta, słyszałem o istotach takich jak wy, ale sądziłem, że to tylko legendy prymitywnych ludów Pół nocy! – Egipcjanin wyglądał na głęboko wstrząśniętego.
– Tak to już bywa, gdy się zawędruje za daleko od domu – skwitował chłopak.
– My to samo sądziliśmy o ożywionych mumiach. – Gosia wzruszyła ramionami.
– Też byliśmy przekonani, że to tylko głupie wymysły. Panie Hefi, przejdźmy do rzeczy. W imieniu kierownictwa warszawskich wampirów proponuję panu schronienie, opiekę oraz walkę ze wspólnym przeciwnikiem.
– Hmm... Wspólny przeciwnik? – zainteresował się kapłan.
– Bezpieka porwała naszego przyjaciela. Chcieli wymienić go na pana. Oczywiście nie wydamy w łapy tych zbirów ofiary prześladowań. Ale może wspólnie wykombinujemy jakiś wredny numer, żeby im się na dobre odechciało wtykać nos w nasze sprawy.
Читать дальше