– Ja jestem stary i zramolały, ale ty mógłbyś spróbować. – Dziadek dał Hefiemu przyjazną sójkę w bok.
– Mam już ukochaną. – Kapłan pokręcił głową.
– Muszę tylko ją odnaleźć. A co do pana, idę o zakład, że spośród tych zdrowych wiejskich dziewuch, które pozbawił pan cnoty, co najmniej kilka jest obecnie apetycznymi wdówkami. Niech się pan ukryje u dawnej kochanki.
– Ty to masz łeb... – stary popatrzył na niego z podziwem.
Odprowadził kumpla aż na peron.
– Jedź ze mną – nalegał pan Michał.
– Gdzie tu się podziejesz, sam, bez dokumentów i pieniędzy...
– Dam sobie radę – uspokoił go Hefi.
– Zresztą nie zostanę tu długo. Sprawdzę tylko kilka rzeczy i ruszam do domu.
Do Egiptu. Kapłan pomachał odjeżdżającemu konspiratorowi i wbiegł po schodach do góry. Po chwili był już na ulicy. Zwalista bryła Muzeum Narodowego wyraźnie odcinała się na tle granatowego nieba. Egipcjanin przemknął na drugą stronę ulicy, starannie unikając pędzących samochodów.
– Muzeum – mruknął. – Brzmi podobnie jak Muzejon. Że też się wcześniej nie połapałem!
Głównym wejściem o tej porze nie można już było dostać się do środka, więc pomaszerował w kierunku bocznych drzwi. One także zamknięte były na głucho, ale miał przecież klucze zabrane strażnikowi. Otworzył po cichu i niczym duch wślizgnął się do wnętrza.
Strażnik w dyżurce nie zwracał na nic uwagi, oglądał mecz. Hefi przeczołgał się obok, a następnie po schodkach ruszył na piętro.
– Pracownia, laboratorium, magazyn – odcyfrowywał napisy na tabliczkach zdobiących drzwi. – Biblioteka! – Uśmiechnął się.
Ósmy z kolei klucz pasował. Kapłan, znalazłszy się w czytelni, zapalił światło.
Omiótł wzrokiem półki.
– Biblioteka Aleksandryjska to to nie jest. – Skrzywił się. – Ale cóż, darowanemu skarabeuszowi nie zagląda się w żuwaczki...
Postawił na stole posążek Bastet i oddał mu pokłon.
– O pani – zaintonował – wiem, że nie jesteś boginią mądrości, a nawet trochę jakby wręcz przeciwnie, ale pragnę odnaleźć mą ukochaną, wesprzyj mnie zatem...
Bogini udzieliła mu wsparcia. Niepozorne drzwi w końcu pomieszczenia na chwilę rozjarzyły się blaskiem. Hefi podszedł do nich. Były oczywiście zamknięte, ale jeden z kluczy pasował. Otworzył i wszedł do magazynu książek.
– O, w mordę – szepnął, widząc numery ewidencyjne naniesione na grzbietach. –
Ponad sto tysięcy ksiąg, i to jeszcze takich grubachnych? Cofam to, co powiedziałem!
Biblioteka Aleksandryjska nawet się do tego księgozbioru nie umywa!
Ruszył między regały, rozglądając się wokoło. Kilka woluminów świeciło w półmroku. Wyciągnął je z półek i wrócił do czytelni.
– No to poczytajmy, co mędrcy tej epoki zdołali dowiedzieć się o mnie, spisku i o mojej ukochanej Merit–Amon...
Zaczął kartkować tomiszcza. Bogini nadal mu pomagała – miejsca, gdzie uczeni coś o nim napisali, lśniły jak oświetlone blaskiem księżyca. Niestety, pierwsza książka napisana była po francusku. Druga podobnie... Kolejnych parę po angielsku, a najnowsze publikacje po niemiecku.
– A niech to obelisk przygniecie – zirytował się. – Nie ma niczego po polsku?
Kartkował kolejne monografie, coraz bardziej wkurzony, aż w jednej nieoczekiwanie trafił na kilka stron reprodukcji papirusów.
– No, nareszcie coś w ludzkim języku! – ucieszył się.
Niestety, jedyna wzmianka na jego temat była zarazem obszerną krytyką stosowanych w świątyni Bastet metod ograniczania pogłowia świętych kotów.
– Co oni tu o mnie powypisywali – zirytował się, czytając.
– Palanty ze świątyni Tota, co nie odróżniają kastracji od sterylizacji, a uduszenia od zarżnięcia! Parszywi paszkwilanci, za garść sestercji gotowi całować Rzymian po tyłkach!
Zniechęcony położył księgi na biurku. Spojrzał na posążek, ale ten milczał.
Kapłan obszedł raz jeszcze pomieszczenie magazynu i nieoczekiwanie spostrzegł
kolejne drzwi.
– Zbiory zastrzeżone, wstęp wzbroniony – przesylabizował.
– Ha, zaraz sprawdzimy, coście tu ukryli... – mruknął i wsadził klucz w zamek.
Rozległo się przeraźliwe wycie, światło zaczęło migać. Kapłan rzucił się do ucieczki.
Chciał biec do schodów, ale pomylił drogę. Zakręcił. Przed nim znajdowały się drzwi.
Nasłuchując tupotu butów, pospiesznie sprawdzał klucze. Jeden dało się przekręcić. Hefi wbiegł prosto do sal ekspozycyjnych.
– Stój! – dobiegło z tyłu.
Kapłan nie był na tyle głupi, by posłuchać. Otworzył okno i skoczył w ciemność.
Wylądował na wąskim trawniku. Przed sobą miał ogrodzenie, a dalej widać było drzewa parku, lecz przeszkoda była stanowczo zbyt wysoka... Przebiegł spory odcinek wzdłuż muru budynku, aż dotarł do płotu dzielącego teren Muzeum Narodowego i Muzeum Wojska Polskiego.
Za plecami usłyszał tupot kilku par podkutych buciorów. Jestem w pułapce! –
uświadomił sobie.
Pokłusował wzdłuż rzędu zaparkowanych pojazdów bojowych. Koło budynku migało już kilkanaście latarek strażników. Hefi przesadził niski płotek i przypadł do czołgu.
– To wygląda jak drzwiczki – mruknął, obmacując właz. – Tu się ukryję!
Niestety, wejście zaspawano, by smarkateria zwiedzająca park nie właziła do środka eksponatu. Kapłan westchnął, otarł pot z czoła i wyjął z kieszeni posążek.
– O pani, pomóż swemu wiernemu słudze... – wymamrotał. – Bom przez wrogów otoczony...
Dłuższą chwilę oczekiwał na interwencję swej pani, ale nic się nie wydarzyło.
Spojrzał na niebo.
– Trzecia godzina nocy – ocenił. – Bogini poszła spać.
Zrozpaczony przyładował w przeklęty właz posążkiem. Spaw puścił.
– Dzięki ci, o Bastet! – Odetchnął z ulgą.
Pociągnął za uchwyt. Zawiasy nasmarowano po raz ostatni czterdzieści lat wcześniej, na szczęście nie zardzewiały. Sowiecka technika psuje się natychmiast albo nigdy...
Hefi pospiesznie wślizgnął się do środka czołgu. W ostatniej chwili przymknął za sobą klapę. Na ścieżce słychać było coraz bliższe odgłosy pogoni.
Około ósmej rano Gosia i Greg przyszli pod estakadę prowadzącą do mostu Poniatowskiego.
– To w zasadzie jedyny punkt zaczepienia – westchnęła dziewczyna.
– Tu go widziano przed włamaniem do Peweksu. Jeśli nie natrafimy na żaden sensowny ślad, możemy jeszcze zajrzeć do muzeum...
– Czyli gdzieś tutaj uderzył w ziemię – mruknął Greg, rozglądając się dookoła.
– No, sama nie wiem. Może zawisł na gałęzi, tyle tu drzew... Ale potem musiał
zejść, skoro włamał się do sklepu. Czujesz coś?
– Chwileczkę... Hmm... Stary olejek cedrowy, miód, pakuły, mirt, asfalt...
– No, nie dziwię się – mruknęła, patrząc na pobliską alejkę.
– Prawdziwy asfalt, a nie ten odpad produkcji ropy – uściślił. – Kurz... Faktycznie pachnie tu mumią. Pewnie jak rypnął o glebę, to wyprószyło się z niego mnóstwo kurzu.
– Dasz radę tropić go po śladach?
– Wydaje mi się, że tak. Tylko najpierw muszę... Przepraszam, to nie będzie przyjemny widok, więc może zamknij oczy.
– Oj tam. – Wzruszyła ramionami. – Nie takie rzeczy... Greg rozpiął sobie suwak wszyty pod lewą pachą.
– A to co? – zdumiała się, widząc, że pod ramieniem ma w ciele dziurę obrośniętą wewnątrz futrem.
– Raz, dwa, trzy, hop! – mruknął i wywrócił się przez ten otwór na nice.
Читать дальше