Zadzwoniła. Odpowiedziała jej głucha cisza. Czyżby nikogo nie było w domu?
Załomotała pięścią, ale to też nic nie dało.
Pogoda ładna, polazł gdzieś, pomyślała. Cholera, mógł nawet wypruć na Skrę w sprawie swoich handelków... Diabli nadali. Ale może spaceruje tylko gdzieś w pobliżu?
Podeszła do okna na korytarzu i zaczęła się rozglądać wokół. I nieoczekiwanie wypatrzyła go. Siedział na dachu osiedlowej hydroforni w towarzystwie jakiejś blondynki. Wyglądało na to, że mają się ku sobie. Zmrużyła oczy i rozpoznała ją.
– No nie! – syknęła.
– Tego już za wiele!
Zbiegła na parter, przeskakując po trzy schodki, i wściekła jak osa ruszyła na przełaj przez trawnik. Zauważyli ją zbyt późno, by choćby myśleć o ucieczce.
– Mariolka, ty lafiryndo! – warknęła wampirzyca.
Była koleżanka z klasy zbladła jak ściana.
– Ja nie wiedziałam, że to nadal twój chłopak – zaskamlała.
– Umarłaś przecież już dawno i w ogóle. Poza tym Marta wspominała, że zostałaś lesbianką, to pomyślałam, że po co Konrad ma tak samotnie łazić...
– Won, wieśniaro, później się z tobą policzę. – Gosia arystokratycznym gestem pokazała jej kierunek, a dla wzmocnienia argumentacji obnażyła jeszcze kły.
Mariolka, piszcząc, zmykała, że mało szpilek nie pogubiła. Konrad też chciał
wstać z miejsca, ale wampirzyca pchnęła go z powrotem na murek.
– Siad! – warknęła.
– Co ja ci zrobiłem? – zapytał. – Odczep się, na litość boską! Wyssałaś mi już z litr krwi, jeszcze ci mało?
– W lewej tylnej kieszeni masz notes z kursami walut – burknęła. – Dawaj!
Trzęsącymi się dłońmi wydobył wyszmelcowany notatnik.
– Jak stoją marki z NRD? – zapytała, przeglądając zapiski.
– Oficjalny kurs to trzydzieści pięć złotych za markę. Ale tak poza tym to na czarnym rynku chodzą około pięćdziesięciu – odpowiedział szybko i bez wahania.
– Czyli jakieś piętnaście marek wschodnich za dolara? – Zmrużyła oczy, przeliczając.
– No tak, mniej więcej, jak jakiś cinkciarz tyle da. Waluty krajów RWPG są przecież niewymienialne. Ale po co pytasz?
Strzelał wzrokiem na boki, najwyraźniej szukając możliwości ucieczki.
– Wyciągaj zielone.
– Nie mam.
– Masz minimum dziesięć dolarów. Wyciągaj, kupię je od ciebie. A jak się będziesz stawiał, to cię wyssę i sama sobie wezmę, bez płacenia!
– Ty już raz... – wzdrygnął się i odruchowo dotknął szyi.
– Tym razem wyssę cię na amen! – zagroziła. – Sztywny trup zostanie. A potem dopiero pójdę wykończyć tę ździrę Mariolkę! I tę idiotkę Martę, żeby przestała chlapać ozorem! Co z tą walutą? – ponagliła chłopaka.
Drżącymi rękami wydobył zagraniczne pudełko po cygaretkach, a ze środka dziewięć banknotów jednodolarowych.
– Stratny nie będziesz – warknęła, wręczając mu w zamian dwa papierki z Karolem Marksem. – A, znaj moją hrabiowską szczodrość. – Dorzuciła jeszcze jeden. – Ciao.
Ruszyła przez trawnik.
– Jakby było jeszcze coś potrzeba, to po takim kursie możemy handlować –
dobiegło z tyłu.
Najwyraźniej były chłopak na widok trzystu marek odzyskał animusz.
– Jeśli będę potrzebować pomocy, to jej zażądam – odparła z godnością.
W mieszkaniu zastała tylko Igora.
– Zdobyłam dziewięć dolców – pochwaliła się.
– Marek odwiedził Pewex na Szymanowskiego. Mają jedwab, ale, niestety, po piętnaście zielonych za metr – westchnął wampir komunista. – Czarny jak smoła.
Wprawdzie w małe serduszka, ale widać je tylko, jak się pod kątem patrzy. Gadałem już z krawcową, trzy metry bieżące to absolutne minimum.
– Czyli jeszcze trzydzieści pięć dolarów. – Gosia zagryzła wargi.
–
Na
to
wychodzi.
Dodzwoniłem
się
do
Profesora.
Ma
złotą
dwudziestodolarówkę, da nam jako swój wkład.
– Można nią zapłacić w Peweksie?
– Teoretycznie tak. Ale lepiej spylić ją cinkciarzom za kilkaset zielonych. Tak czy siak, jadę ją odebrać. Nie miałabyś ochoty wybrać się z wizytą?
– Z wizytą?
– Korzystając z okazji, chciałem przedstawić cię Profesorowi – wyjaśnił spawacz.
– To jeden z najmądrzejszych warszawskich wampirów.
– Jasne – ucieszyła się.
Wsiedli do fiacika Marka i ruszyli przez miasto. Zapadał już wczesny jesienny wieczór. Dziewczyna poczuła się trochę zmęczona, ale i zadowolona.
– Wampir profesor – powiedziała w zadumie.
– Tak naprawdę nie jest nawet magistrem – westchnął komunista. – Poszedł na studia jeszcze za cara, ale wybuchła pierwsza światowa. Jakiś czas walczył na froncie. Gdy Prusacy go zastrzelili, wygrzebał się z okopu jako wampir. Musiał
odczekać, żeby na uczelni wymarli wszyscy, którzy go znali, i zapisał się na studia po raz drugi. Długo nie postudiował, bo akurat wybuchła kolejna wojna. Ale się zawziął.
Po wojnie znów spróbował. Na drugim roku ubecja go zwinęła, bo w czasie wojny służył w AK. Wydostał się z aresztu bardzo szybko, ale jakoś go to zniechęciło do dalszego pogłębiania wiedzy na uczelniach. Pozostał samoukiem. Przeczytał kilka tysięcy książek. Jest bardzo mądry, a przy tym, jak każdy geniusz, trochę szalony i oderwany od rzeczywistości. Dlatego tytułujemy go Profesorem.
– Ale jak wydostał się z kazamatów ubecji? – zdziwiła się Gosia.
– W najprostszy możliwy sposób – odparł jej towarzysz z dziwnym uśmieszkiem.
– Po prostu położył się nieruchomo na pryczy. Sama rozumiesz, przyszli wlec go na przesłuchanie, a ten leży, nie oddycha. Sprawdzili skórę, zimna. Osłuchali serce, a ono nie bije. No to zapakowali delikwenta do trumny i wynieśli pogrzebać.
– Dobrze, że nie sprawdzili zębów – zaśmiała się.
Igor zaparkował fiacika koło bramy zoo. Bileter gdzieś sobie poszedł, więc wślizgnęli się do środka na gapę. Z początku szli główną aleją. Drzewa powoli roztapiały się w zapadającym mroku. Ostatni spacerowicze podążali spiesznie do wyjścia. Gdzieś daleko ryknął lew, odpowiedziało mu rżenie osła.
– W sam raz sceneria do horroru. – Gosia aż się wzdrygnęła.
– Dobrze chociaż, że widzimy w ciemnościach...
– Ale czego niby się boisz? To przecież my jesteśmy wampirami... – zachichotał.
Dotarli do hipopotamiarni i zakręcili w alejkę za nią. Zignorowali tabliczkę zakazującą wstępu. Minęli dużą stodołę, w której trzymano siano dla zwierząt kopytnych, i skręcili w stronę kwarantanny. Pod murem oddzielającym część terenu stała nieduża szklarnia z wysokim kominem. Igor najwyraźniej znał tu każdy kąt, bo bez wahania namacał klucz leżący na framudze i poprowadził dziewczynę do środka.
Owiał ich ciepły zaduch. Podążyli w głąb, klucząc pomiędzy donicami.
Wreszcie stanęli przed starymi, zjedzonymi przez wilgoć drzwiami. Komunista zapukał. Uchyliły się ze zgrzytem i weszli do kotłowni.
– Gosiu, to jest Profesor – przedstawił. – Profesorze, to hrabina Małgorzata Bronawska.
– Bardzo mi miło. Witam w mojej pracowni.
Wampir zwany Profesorem uścisnął jej dłoń. Gosia wyobrażała go sobie jako wiekowego starca, tymczasem uczony miał na oko nie więcej niż dwadzieścia pięć lat. Jedyną oznaką geniuszu były rozbiegane spojrzenie i fryzura „na Einsteina”.
Rozejrzała się dyskretnie. Pracownia–kotłownia nie była duża. W kącie królował
piec, obok wznosiła się pryzma koksu i stos połamanych mebli. Pod ścianami, oświetlane blaskiem paleniska, drzemały wielkie, brudne akwaria pełne mętnej wody i skłębionych wodorostów.
Читать дальше