– Czyżbyś nie miał elektrycznych latarni? – zdziwiła się hrabina.
– Oczywiście, że mam, ale chciałem, byś sobie przypomniała czasy, gdy byliśmy w tym
parku ostatni raz razem, jeszcze za króla Stanisława, i pomyślałem, że właśnie lampiony zamiast tej bzdurnej elektryczności pomogą nam wczuć się w nastrój i lepiej wspomnieć tamte szczęśliwe czasy...
– Jak romantycznie – westchnęła. – Ale, ale, co jest teraz w pałacu Na Wodzie?
– Muzeum – przyznał niechętnie. – Wiesz, czasy takie, musiałem się zgodzić, żeby mi turyści po parku łazili.
– A w Belwederze?
– Towarzysz Pierwszy Sekretarz tam po sąsiedzku mieszka. To znaczy oficjalnie się mówi, że tam mieszka, bo z obawy przed zamachem nocuje w schronie przeciwatomowym pod swoją willą gdzieś na Mokotowie.
– No, no, nie dość, że zakumplowałeś się z bolszewicką władzą, to jeszcze zostałeś sąsiadem sowieckiego namiestnika. Niesamowite.
Przespacerowali się, robiąc kółeczko trasą wyznaczoną przez lampiony.
– Chciałaś, pani, o czymś ważnym porozmawiać – zagaił Prut.
– Ach nie. – Zbyła go machnięciem dłoni. – Wiem już wszystko. Pożegnam cię, mój drogi... Rzucę jeszcze tylko raz okiem na znajome wnętrza.
Faktycznie przespacerowała się po pokojach, zamieniła kilka słów z Gosią, pozwoliła hrabiemu cmoknąć się w policzek na pożegnanie, a potem z wdziękiem rozsypała się w stado nietoperzy i odleciała.
– Ech, co za kobieta – westchnął arystokrata. – Nie wiem, czego, u licha, chciała i na cholerę fatygowała się do Warszawy, ale miło było się z nią raz jeszcze zobaczyć. Zbieram się, spróbuję jeszcze wrzucić dziś coś na ząb.
– To ja posprzątam...
Wampirzyca weszła do pałacu. Zajrzała do łazienki. Koza odzyskała już nieco wigoru.
Podskakiwała na kafelkach i meczała. Gosia wzięła ją na smycz i zaszła do jadalni.
– No i po robocie. – Uśmiechnęła się do Marty. – Składaj kramik.
– Podobało im się, jak gram?
– Byli pod wielkim wrażeniem. Podobno masz wielki talent, a hrabia Prut to fachowiec.
Możesz zaufać jego opinii, niejedno słyszał przez dwieście pięćdziesiąt lat. A właśnie, twoja kaska. – Wyliczyła przyjaciółce dziesięć banknotów na rękę. – A to jeszcze premia od hrabiny. –
Dołożyła oliwkowozielony banknot pięćsetfrankowy.
– Franki francuskie? Łał! Zawsze to twarda waluta, w Pewexie można za to kupować. Ale ile to właściwie jest?
– Przelicznik jest, zdaje się, jakieś sześć, może siedem franków za dolara – Gosia przypomniała sobie geszefty, o których bez przerwy przynudzał Konrad.
– Czyli to jest z osiemdziesiąt dolców?! Dzięki!!! – Marta rzuciła się przyjaciółce w ramiona.
Jej szyja znalazła się akurat w zasięgu kłów, ale Gosia powstrzymała się tytanicznym wysiłkiem woli.
– Jakbyś miała jeszcze podobną fuchę na oku, to pamiętaj o mnie – paplała radośnie blondyneczka. – Zagram wam wszystko, co chcecie. Mam w repertuarze nie tylko Vivaldiego!
I na pianinie gram, i na skrzypcach. I tańczyć umiem. I ładna jestem, a za taką kasę striptiz nawet mogę zrobić! A poza tym jesteś moją najlepszą kumpelą, więc wiesz, jakbyś zgłodniała czy coś, wpadaj do mnie i wysysaj do woli. – Pocałowała zaskoczoną Gosię w policzek. – Wy, wampiry, jesteście naprawdę w porządku! Jak idiotka zasugerowałam się głupimi horrorami...
Stuknęły drzwi wejściowe. To Marek przyszedł.
– I po imprezce – skwitował. – Pogaście światła i zamykamy interes. Odwieziemy cię do
domu, już prawie północ – zwrócił się do Marty.
– Dziękuję.
– Zabierz kozę, zdechłaby tu z głodu, Dziadek Weteran się nią zajmie – polecił
podopiecznej.
– A kwiaty? – zapytała Gosia.
– Niech zostaną... Towarzyszowi Parzybrodzkiemu już i tak niepotrzebne...
Jak się okazało, zaparkował malucha naprzeciw wejścia do pałacyku. Marta usadowiła się z tyłu, kozę upchnęli jakoś obok. Gosia siadła koło kierowcy. Ruszyli, nie zapalając świateł.
Lampiony też były już pogaszone. Wiewiórki wyległy gromadnie na trawniki i odprowadzały ich świdrującym spojrzeniem setek paciorkowatych oczu.
– Brr... – wzdrygnął się Marek. – Cholerne wścibskie rude szkodniki...
– Czy one nie powinny spać snem zimowym? – zdziwiła się skrzypaczka. – A o tej porze to chyba w ogóle powinny spać?
– Ano powinny... Ale w tym parku... Nieważne – mruknął.
Przemknęli alejką. Za drzewami widać było powierzchnię stawu. Gosia spostrzegła kątem oka coś jakby czarną wyspę pośrodku, ale gdy odwróciła głowę, zobaczyła tylko rozchodzące się po wodzie kręgi.
– Co to było? Przecież nie wieloryb? – mruknęła.
– Pewnie jakiś szkopojad – westchnął Marek, ale nie rozwijał tej myśli, a ona była zbyt zmęczona, by go nagabywać.
Wyjechali za bramę. Ślusarz na chwilę wysiadł i założył kłódki. Pomknęli przez zasypiające miasto.
– To chyba szalenie romantyczne być wampirem – paplała radośnie Marta. – Tak wędrować w ciemnościach, wysysać krew, mieszkać w pałacu... Rany, jeszcze nigdy nie dawałam koncertu w tak pięknym historycznym wnętrzu!
– To nie do końca tak – bąknął Marek. – Dziś była impreza ekstra, na co dzień żyjemy nieco skromniej...
– A ty wyładniałaś na tej krwawej diecie – odezwała się dziewczyna do Gosi. – Nie masz już takiego paskudnego trądziku ani przetłuszczających się włosów i zeszczuplałaś. A ta blada cera świetnie podkreśla ciemne włosy. Naprawdę wyglądasz jak wampir z filmu, jakbyś jeszcze przejechała czerwoną szminką po wargach, to podkreśli śnieżną biel kłów.
– Tak sądzisz? – zdziwiła się jej kumpelka.
– A brwi koniecznie czymś przyczerń. Możesz mi zaufać, znam się na tym.
Wreszcie zatrzymali się pod jej blokiem. Gosia musiała wysiąść, by można było złożyć fotel i wypuścić skrzypaczkę z auta. Marta pogłaskała na pożegnanie kozę, ukłoniła się Markowi, obcałowała szczodrze przyjaciółkę i pomknęła do siebie.
– Rany Julek... – westchnął Marek, gdy za Martą zatrzasnęły się drzwi klatki. – Ależ napięcie ze mnie opada. Daliśmy do pieca! Udało się! Dokonaliśmy czegoś niemożliwego!
Rozumiesz? Niemożliwego!
– No fakt – przyznała Gosia. – Ciężko było jak diabli, ale wszystko dopięliśmy na ostatni guzik... Wszystko się udało. I pałac załatwiliśmy, i jedzonko, i kwiatów tyle, i nawet romantyczna przechadzka nocą po parku...
– To, co zrobiliśmy, to... to... – nie umiał znaleźć odpowiedniego określenia. – To coś wielkiego. Niewyobrażalnego. Szaleńczego, ale zarazem w tym szaleństwie absolutnie genialnego. Przejdziemy do historii światowego wampiryzmu tak jak Dracula! Co ja gadam! Ten leszcz Vlad Palownik do pięt nam nie dorasta. Zorganizowanie tej mistyfikacji było wyczynem jak dla ludzkości lot na Księżyc! Arystokratyczny raut w samym sercu socjalistycznego kraju
i pod samym nosem towarzysza Pierwszego! Nadpcyliśmy władzy ludowej i bezpiece koncertowo! Wręcz nie mogę w to uwierzyć. Zagraniczniacy...
– Zagraniczne wampiry nic by z tego nie zrozumiały – ostudziła go Gosia.
– Oj, nie gadaj. O naszych dokonaniach jeszcze kiedyś w książkach napiszą! Jeszcze zobaczysz! Poczekaj ze dwadzieścia, trzydzieści lat i sama przeczytasz!
– Uwy! – zakpiła, głębiej zapadła w fotel i przytuliła ciepłą kozę. Zwierzę nie oponowało.
Jazda autem powoli ukołysała je obie do snu.
Minęły może dwa tygodnie od wielkiej mistyfikacji, gdy Gosia znalazła w skrzynce na listy kolejną kopertę oklejoną francuskimi znaczkami. Hrabia i tym razem wyczuł telepatycznie, że coś przyszło, bo wieczorem zjawił się odebrać list.
Читать дальше