Ładne drzwi prowadziły do sporego pomieszczenia.
– Pokój stołowy – wyjaśnił Marek, zerkając w przewodnik. – Mebelki są późniejsze, ale też przyzwoite, po cesarzu Franciszku Józefie.
– Łaaaaał – szepnęła Gosia. – Jak tu ślicznie.
Faktycznie, wnętrze było pieczołowicie zachowane. Podłogi pomieszczeń na parterze pokrywały mozaiki z barwnego drewna; fikuśne mebelki, porcelanowe wazy, popiersia z marmuru i fidrygałki z brązu idealnie komponowały się z malowidłami ściennymi.
– Alarmów nie widać i bardzo dobrze...
– A jak nas tu ktoś nakryje? – zaniepokoiła się.
– Było otwarte, to schroniliśmy się przed deszczem. – Uśmiechnął się. – Tu jest bawialnia. – Pchnął drzwi, przechodząc do sąsiedniego pomieszczenia. – Pewnie tu sobie siądą i pogadają. Wprowadzisz kozę do pokoju stołowego, to jak skończą gadać, nastąpi degustacja.
– Jasne.
– Potem hrabina pewnie pójdzie się położyć. – Kolejne drzwi zaprowadziły ich do sypialni, w której królowało wspaniałe osiemnastowieczne łoże.
– Czemu tu na ścianach namalowano ptaszki i strzelby? – zdziwiła się Gosia. – Do sypialni to ja bym radziła raczej owce do liczenia...
– Taka aluzja – bąknął Marek, spuszczając wzrok. – No wiesz, jak król przyciągnął tu jakąś damę, to była tak jakby już upolowana... A potem wiadomo.
– Na łóżko i do roboty, ryms-wyms, bara-bara – domyśliła się, patrząc na figurkę Amora.
– A tamte drzwi?
– Buduarek.
– Znaczy, jak już było po radosnym ryćkanku, trzeba było poprawić loczki i podmalować buźkę – domyśliła się.
– Zasadniczo tylko te trzy pomieszczenia nas interesują. Zjedzą, posiedzą i może gość położy się spać.
– To ona nie będzie poprawiać loczków?
– A po czym niby? Nie zapominaj, że nasz popęd płciowy poszedł się bujać, jak nas zwampirzyło – westchnął.
– Rzeczywiście. Nigdy tu nie byłam, ale kiedyś na wycieczce zaglądałam przez szybkę.
Tyle że przez firanki niewiele widać. – Zmieniła temat: – Dlaczego tego się nie zwiedza?
– Ciasno tu, pewnie nie wpuszczają turystów, żeby czegoś nie potrącili. No i pewnie do tego żal muzealnikom podłogi... Ale sprzątają tu raczej nieczęsto i po łebkach. – Marek poklepał
haftowane jedwabiem obicie wykwintnej leżanki i w powietrze uniosła się chmura kurzu.
Podobnie na haftowanych kotarach widać było festony kurzu i pajęczyn. – Trzeba tu będzie szybko ogarnąć.
– Odkurzyć czy jak? I przewietrzyć by wypadało.
– Żadnego wietrzenia! Ale odkurzyć... hmmm... Przywieziemy coś ode mnie.
Gosia, buszując po wnętrzu, znalazła łazienkę i po chwili wytaszczyła z niej amerykański elektroluks.
– Coś podobnego! – zdumiał się wampir.
– Skoro nie wpuszczają tu turystów, to pomyślałam, że w łazience mają podręczny magazynek wszystkiego, co może się przydać – powiedziała rezolutnie.
– Brawo, moja szkoła.
– Zasłony warto by wytrzepać...
– Wiem, ale nie ma jak. Zresztą wizyta będzie nocą, postawimy świece w lichtarzach, kąty skryją się w cieniu... Przelećmy to z grubsza... Ty odkurzasz, ja froteruję podłogę! – wydał
rozkazy i zawinąwszy rękawy, sam raźno zabrał się do roboty. Uwinęli się w dwie godziny.
– Co jest na piętrze? – Gosia podczas porządków natrafiła na klatkę schodową.
– Kilka jakichś małych pomieszczeń. Nie ma czasu badać. – Marek spojrzał na zegar. –
Zamykamy interes i spadamy. Jutro wielki dzień...
Ruszyli przez park. Minęli bramę. Wartownik odprowadził ich spojrzeniem znudzonego mopsa.
– Mówiłeś o zneutralizowaniu ochrony? – zagadnęła.
– Łazienek pilnuje straż przemysłowa – wyjaśnił ślusarz.
– Straż przemysłowa?! – wytrzeszczyła oczy Gosia. – To co się tam produkuje?
– Kompletnie nic, to po prostu nazwa formacji. Niezbyt liczna na szczęście ta ochrona, dwóch dryblasów. Gorzej, że Belweder ma własną. Lepiej, żeby nie wybrali się na rekonesans do parku. Z tego, co słyszałem, mają psy.
– Psy – zasępiła się. – Co z nimi zrobimy?
– Wyprowadzimy w pole oczywiście. Starą jak świat sztuczką pod tytułem „randka w ciemno”. Jutro rano odwiedzę ciepłego znajomka w schronisku dla zwierząt. Wezmę jakiś koc i wytrę o kilka suczek w rui. Każdy ciapek wartowniczy zgłupieje od tego zapachu. Kocyk potniemy na kawałki i rozwiesimy na drzewach, niech kundle szukają na zdrowie! A wraz z nimi wachmani. Zapewnimy im dużo ruchu na świeżym powietrzu z dala od miejsca operacji.
– Genialne!
– Muszę jeszcze tylko kupić gazetę z nekrologami...
– Z czym!?
ŚRODA
Grób towarzysza Parzybrodzkiego ulokowany był opodal głównej alejki Powązek Wojskowych. Uroczystości pogrzebowe odbyły się koło południa. Żałobnicy dawno już poszli na stypę, na granitowej płycie pozostały tylko liczne wieńce i bukiety kwiatów. Powoli zapadał
wczesny zimowy wieczór.
– Fiu, fiu, ileż tu tego – mruknął Marek. – Chyba od wszystkich zakładów, w których ten zasrany kapuś dyrektorował albo tropił reakcjonistów.
– Głupio tak jakoś z partyjnego grobu wieńce kraść – mruknął Igor. – Zwłaszcza mnie nie wypada, jestem przecież komunistą! Chyba mi wręcz nie wolno...
– A im to niby było wolno przez czterdzieści lat okradać nas z naszych zarobków? –
warknął Marek.
– Hmm... No tak. Zatem przyjmijmy, że ten tutaj wypaczał szlachetną naukę towarzyszy Marksa i Lenina, a do Partii wstąpił z przyczyn koniunkturalnych i konfiskując te wiązanki, wymierzam po prostu sprawiedliwość oraz przywracam równowagę ideologiczną... – dumał na głos ślusarz.
– O, w mordę! Zamknij się wreszcie i kradnij po cichu, jak przystało na mieszkańca Pragi! – warknął Dziadek Weteran, przekładając najokazalsze wiązanki na swój składany kamieniarski wózek. – Tej czerwonej pijawce to już i tak niepotrzebne.
Po chwili ciągnęli istną górę kwiecia przez cmentarz w stronę wyjścia. Po drodze zgarnęli jeszcze Profesora. Godzinkę później podjechali maluchem do tylnej bramy Łazienek. Marek wyskoczył i zajął się kłódkami. Były nieco zardzewiałe i oporne, ale w dziesięć minut poradził
sobie z nimi. Zajechali pod Biały Domek. Zwalili wieńce na stos pod drzwiami i ruszyli dalej.
Zaparkowali koło Podchorążówki i pieszo podkradli się pod wartownię. Ślusarz zapukał do drzwi. A potem nacisnął klamkę. Ustąpiły gładko. Brama ogrodu była zamknięta, ochrona nie spodziewała się zagrożenia z tej strony. W pokoiku siedzieli dwaj funkcjonariusze straży przemysłowej.
– Dzień dobry! – ukłonił się Marek.
– A wy co za jedni? – parsknął ten bardziej masywny. – Park jest zamknięty dla zwiedzających od dwóch godzin. Takie gapiostwo będzie was słono kosztowało.
– Wybaczy pan zabawną pomyłkę – odezwał się Profesor. – To nie żadne gapiostwo.
Celowo wleźliśmy tu, gdy było już zamknięte, żeby panów zaskoczyć.
– Że co!? Głupie żarty! – Strażnik odpiął kaburę pistoletu.
– Jesteśmy wampirami – Dziadek Weteran przeszedł do rzeczy.
A potem cała czwórka wyszczerzyła kły. Pierwszy wachman zemdlał od razu. Drugi, nim padł
bez zmysłów, zdążył pociągnąć za spust. Huknął strzał.
– Zasrany ubek! – Profesor obmacywał przestrzelony na wylot bark.
– Dlaczego zaraz ubek? – zirytował się Marek, wiążąc i kneblując strażników. – To zwykła ochrona, SB nie pilnuje parków.
– Walił do mnie jak na strzelnicy, od razu widać, że ma wprawę w strzelaniu do ludzi!
Читать дальше