– Przypominam, że nie rozwiązaliśmy jeszcze najważniejszego problemu – odezwała się Gosia. – Co z lokalem?
– Pamiętam park na Powązkach – westchnął z rozmarzeniem hrabia. – Bywało się na rautach u Izabeli Czartoryskiej. Ta to dopiero miała fantazję i rozmach, niech się schowa cały ten frajer Kazimierz Poniatowski ze swoim parkiem romantycznym na Solcu.
– Park na Powązkach? – zdziwiła się Gosia.
– Zespół parkowo-pałacowy, coś jak Łazienki Królewskie, tylko bardziej frymuśny i odpicowany – wyjaśnił ślusarz. – Księżna Czartoryska miała za dużo kasy, a do tego totalnie narąbane w głowie.
– Sam masz narąbane – obraził się hrabia. – Poza tym skąd wiesz? Urodziłeś się w dziewiętnastym wieku, wtedy już śladu po nim nie było! Cholerna insurekcja kościuszkowska...
– Czytuję czasem książki.
– Ty czytałeś, a ja na własne oczy widziałem!
– To może pan opowie – uśmiechnęła się dziewczyna.
– Przy wjeździe do rezydencji stały chatki, takie proste jak dawniej na wsi, kryte strzechą.
Wokoło pasły się kózki. Pilnowały ich dziewczęta sprowadzone specjalnie z Holandii.
Oczywiście chaty tylko od zewnątrz przypominały wiejskie, bo w środku urządzone były jak trzeba. Mozaiki drewniane na podłogach, mebelki z najlepszych pracowni, na ścianach freski i obrazy...
– Ciekawa wizja wsi – mruknął Dziadek Weteran. – Tylko że taka, hłe-hłe, mało rustykalna, powiedziałbym.
– W chatce Izabeli była w jednym miejscu nisza, a w niej ukryta winda do piwnicy. A tam urządzona rozkoszna łazieneczka. Na ścianach porcelanowe kafelki malowane i złocone, a pośrodku kanapa. Przy czym wystarczyło poruszyć oparciem, by odsuwała się na bok, odsłaniając wpuszczoną w podłogę porcelanową wannę pełną ciepłej wody z dodatkiem olejku różanego...
– Zaraz, zaraz – przerwał Marek. – Chcesz powiedzieć, że wlazłeś z damą do łazienki i jak już wypróbowałeś kanapę, to kąpiel brałeś? A wanna była jak kanapa, znaczy się dwuosobowa?
– No wiecie... – Hrabia spuścił oczy.
– Ty stary świntuchu – zachichotał Dziadek. – Ale opowiadaj dalej.
– Z wioski brukowana uliczka prowadziła nad staw i przez mostek na wyspę, gdzie były
pałacyki i inne budynki. Urządzono tam ogródek romantyczny, grządki róż z miśnieńskiej porcelany, z listkami ze złoconego metalu.
– A nie lepiej było normalne zasadzić? – zdumiała się Gosia.
– Normalne mógł mieć każdy, a porcelanowe to było coś ekstraordynaryjnego. Dalej znajdował się park romantyczny, a w nim ruiny łuku triumfalnego. No sztuczne oczywiście, ale bardzo realistyczne. Całkiem jak rzymskie, wzniesione przez dobrych kamieniarzy. A bloki trawertynu przywieziono z Włoch. Do tego na gałęziach drzew siedziały kanarki i papużki.
– Tak sobie siedziały? – zdumiał się Marek. – A nie odlatywały zakosztować swobody?
Skrzydła im kazała podciąć czy jak?
– No jak miały odlecieć, skoro każdy ptak był przytwierdzony za nóżkę srebrnym łańcuszkiem – zirytował się stary wampir. – Wieczorem przychodziła służba, odczepiała i zabierała na noc do ptaszarni, a rano rozwieszała je od nowa, codziennie inaczej, żeby była różnorodność. A po stawie pływały flamingi. To znaczy łabędzie, ale ufarbowane na różowo...
– To jakieś kompletne bezguście – skrzywiła się Gosia.
– Moja droga, w tamtych czasach to Czartoryscy z Potockimi ustalali, co jest gustowne.
– To daje nam jakieś pojęcie o oczekiwaniach gościa – westchnął Marek. – Ale zaoferować możemy co najwyżej skromny ersatz. Bukiet róż, kanarek w klatce, widoczek włoskich ruin na ścianę...
– Jest pałac, który mógłby się nadać – odezwał się nieoczekiwanie Igor. – Gdybyśmy wypożyczyli go sobie dyskretnie na jedną noc.
– Że co? – zdumiał się Marek. – Jak niby to sobie wyobrażasz?
– Jest w Warszawie pałac z osiemnastym wieku z kompletem wyposażenia z epoki, w dodatku niezamieszkały. Stoi zamknięty na cztery spusty. Gdybyśmy się do niego dyskretnie włamali, można by tam ugościć hrabinę, a rankiem wyekspediować w dalszą drogę.
– Ryzykowne jak cholera... Ale ma to ręce i nogi – przyznał hrabia. – Gdzie jest ten pałac?
– W Łazienkach. Nie mam na myśli akurat pałacu Na Wodzie, ale tak zwany Biały Domek. Nie zwiedza się go, stoi zawsze zamknięty. Byłem tam z piętnaście lat temu pospawać balustradkę, to sobie obejrzałem wnętrze przy okazji.
– Kurza twarz! – Ślusarz poderwał się na równe nogi. – Tylko że do Łazienek przylega Belweder, a sami wiecie, jak towarzysz Pierwszy dba o swoje bezpieczeństwo!
– Pod latarnią najciemniej! – odparował spawacz.
– No właśnie. Co z latarniami? – zapytał hrabia. – Jak ją znam, zechce połazić nocą po parku, popatrzeć na taflę wody w świetle księżyca. Wiecie, romantyczna jest jak cholera. To znaczy była dwieście lat temu...
– Latarnie są absolutnie wykluczone! – warknął Marek. – To znaczy dałoby się je oczywiście uruchomić. Ale jak zapalimy choćby jedną, to ochrona towarzysza Pierwszego zauważy z góry, zadzwoni do ochrony parku i po ptokach!
– Ochronę parku musimy zneutralizować! – Dziadek Weteran zatarł ręce.
– A może coś słabszego? – zaproponowała Gosia. – Lampiony? Za ich czasów nie było przecież ani elektryki, ani nawet lamp naftowych.
– Dziecko, a skąd wytrzaśniemy tak niewyobrażalną ilość świeczek!? – westchnął ślusarz.
– Zaiwanimy znicze z cmentarza?
– To jest jakaś myśl – westchnął Marek. – Ale trzeba je będzie jakoś zamaskować...
– Wstawi się do słoików i oklei papierem powycinanym w różne wzorki – zaproponowała dziewczyna. – Miałam coś takiego w podstawówce w ramach praktyk zawodowych.
– A co to za zawód fikuśny? – zdumiał się spawacz.
– Żaden, po prostu mieliśmy dodatkowe dwie godziny pracy-techniki, to ponoć przeżytek z jakichś dawniejszych czasów, ale nikt tego nie zlikwidował. To ja mogę zrobić, tylko trzeba dużych słoików i kilka rulonów szarego papieru. Tak z pięćdziesiąt sztuk starczy?
– Trzeba wpaść do Łazienek i przewąchać, jak wygląda ten Biały Domek. – Ślusarz kartkował przewodnik po Warszawie. – Czy w ogóle jest szansa dostać się do środka... Jedziesz ze mną? – zwrócił się do Gosi.
– Jasne! – Poderwała się radośnie.
Godzinę później byli na miejscu. Leciutko mżyło. Park wyglądał ponuro. Smutne, bezlistne drzewa wyciągały nagie konary ku szaremu niebu. Marek i Gosia weszli przez bramę i ruszyli w dół. Minęli starą pomarańczarnię i niebawem byli na miejscu. Biały Domek był
sześcienną budowlą. Obeszli go wokoło. Okiennice zamknięto na zimę. Dwójka spiskowców rozejrzała się, ale park był zupełnie pusty.
– Ja pierniczę – westchnął Marek, oglądając kłódki. – W niezły sprzęt muzealnicy zainwestowali.
– Będziesz umiał to otworzyć? – zaniepokoiła się Gosia.
– Oczywiście, przecież jestem ślusarzem.
Zdjął z szyi szalik.
– Zamocz w wodzie – polecił, wskazując sadzawkę przed willą.
Gosia podskoczyła na jednej nodze i po chwili wręczyła mu zmoczoną tkaninę. Wykręcił, zawiązał w gruby węzeł, ustawił sobie odpowiednio kłódkę, a potem przywalił raz a dobrze.
Kabłąk odskoczył.
– Czary! – szepnęła.
– Wytrychem toby godzinę dłubał. – Uśmiechnął się.
W drzwiach był jeszcze archaiczny zamek, być może pamiętający czasy schadzek króla Stasia. Marek otworzył go w ciągu dwudziestu sekund. Weszli do sieni. Ślusarz zapalił światło.
Читать дальше