Dziki uniosły ryjki i nasłuchiwały zaniepokojone. Wycie rozległo się ponownie, znacznie bliżej. Zwierzęta z kwikiem pomknęły prosto w bagno. Pod drzewem pojawiły się trzy bestie.
– A to niby co? – zapytał Igor.
– Może wilczury albo husky – westchnął Marek. – A może i faktycznie wilki. Skoro żyły tu kiedyś, może wróciły na stare śmieci?
Trzy zwierzęta jak na komendę przenicowały się na ludzką stronę. Pod drzewem stali trzej chłopcy w mundurkach. Dwaj mieli po jakieś jedenaście lat, trzeci – starszy zapewne – był
drużynowym.
– Ja nie mogę – parsknął śmiechem ślusarz. – Za moich czasów harcerze też czytali Londona, ale potem bawili się w Szarego Bobra, a nie w Białego Kła!
– No co? – obraził się drużynowy. – Gdzie niby jest powiedziane, że harcerz nie może być wilkołakiem? Albo może wilkołak harcerzem. – Poskrobał się po głowie. – A wy, wampirowaci, jak rozumiem, siedzicie na tym drzewie, bo udajecie nietoperze?
– Dziękujemy za ratunek przed dzikami – Gosia wspięła się na szczyty dyplomacji.
– Nie ma sprawy, dla dziewczyny naszego kumpla Grega zrobimy wszystko. – Harcerz ukłonił się szarmancko.
– Hmmm... – Poskrobała się po nosie. – A może potrafilibyście nagonić nam jedną sarenkę?
– Cholernie nam przykro – pokręcił głową harcerz. – Ale już po piętnastym stycznia.
Zaczął się okres ochronny na sarny.
PONIEDZIAŁEK
Marek wrócił z fabryki o piętnastej. Rozłożył przed sobą zakupione w kiosku gazety.
Długo studiował spisy ogłoszeń drobnych. Wszystkie pisma były zasadniczo przeznaczone dla rolników.
– Ty co, traktor chcesz kupić? – zirytował się Igor.
– Nie traktor, tylko kozę – odwarknął ślusarz.
– Dla hrabiny? Chcesz spiłować rogi i udawać, że to sarna? To się nie uda... Arystokracja pożąda wykwintnego żarełka. Sarna to dziczyzna. A koza nie za bardzo.
– Słyszałeś o kozach Filaretowa? – przerwał mu Marek.
– Ee... Nie. Co to takiego?
– Endemiczny gatunek z gór Pamiru. Prawie już wyginęły. Kwintesencja luksusu i wykwintności. Od tysięcy lat ich mięso jadali cesarze Bizancjum i Chin. I to nie codziennie, tylko od święta. Ich słynne bladoróżowe futro osiągało cenę złota...
– Ciekawe... Chcesz powiedzieć, że ktoś to hoduje w Polsce?
– Nie, ale mam różową farbę do włosów. Kupimy białą kozę i ufarbujemy.
– A jak hrabina zna się na rzeczy i pozna, że to nie ten gatunek? – zaniepokoiła się Gosia.
– Albo sprawdzi i zorientuje się, żeśmy ją zrobili w konia?
– Masz, czytaj. – Zniecierpliwiony ślusarz podał jej tom encyklopedii.
Wampirzyca przekartkowała tomiszcze.
– Nic tu nie ma o kozie Filaretowa. – Zdezorientowana zatrzasnęła wolumin. – O samym Filaretowie też nic.
– No właśnie. To gatunek tak rzadki, że nie piszą o nim w najgrubszych nawet encyklopediach. Rozumiecie?
– Zmyśliłeś to zwierzę? – kumpel załapał wreszcie, co jest grane.
– No właśnie! Sarnę do wyssania dla gości może skombinować byle frajer. Ale egzotycznego zwierzaka ze ściśle tajnego rezerwatu, chronionego przez sowiecki specnaz, zdobyć mogą tylko najlepsi z najlepszych!
– Genialne – szepnęła Gosia.
– Mamy dużo szczęścia, że to wampirzyca – westchnął Igor. – Pomyślcie sami, gdyby była ciepła... Hrabiowski obiad to na pewno dziczyzna, brokuły, szparagi, ostrygi, kawior, szalotki, ocet balsamiczny, sorbet ananasowy... I jakieś winko co najmniej pięćdziesięcioletnie, a do niego pewnie francuskie sery. W żadnym Pewexie takiego towaru się nie znajdzie! A to wszystko trzeba podać na stuletniej porcelanie i ze srebrnymi sztućcami.
– No to dzwonię do hodowcy. – Marek zakreślił numer telefonu długopisem. – A ty może jedź do tej swojej kumpeli, co ma zagrać na skrzypcach?
– Pewnie już będzie w domu. No to jadę. – Gosia zaczęła się zbierać.
Wiocha wyglądała typowo – jak wiele podwarszawskich miejscowości. Trochę starych chałup, pomiędzy nimi koszmarne gierkowskie „kostki” z białej cegły. Droga wyłożona została trylinką, auto co chwila podskakiwało. Krzywe płoty, brudne kury rozgrzebujące pobocze, wszechobecne błoto, snujący się bez celu szarzy ludzie w kufajkach. Wszystko to tchnęło dziwnym smutkiem.
– Tu też by można horror nakręcić – westchnął Marek.
– Cały nasz kraj jest jak z jednego wielkiego horroru! – burknął jego przyjaciel.
Znaleźli chatę ozdobioną feralnym numerem 13. Wrota prowadzące na podwórze były
gościnnie uchylone. Wjechali i niemal natychmiast zaryli się fiacikiem w błoto aż po osie.
Walące się budynki gospodarskie nakrywały dachy z połamanego eternitu. Wilczur leżący w błocie koło przekrzywionej budy uchylił jedną powiekę, ale tylko leniwie szczeknął.
Oba wampiry wysiadły. W powietrzu unosił się intensywny kozi zapach, a z szopy dobiegało meczenie i dźwięki przypominające sapanie miecha kowalskiego. W oknie domu mignęła blada twarz, chyba kobieca. Zawiasy zaskrzypiały tak przeraźliwie, że oba wampiry podskoczyły przestraszone. W drzwiach szopy stanął gospodarz. Na jego widok Marek w pierwszej chwili chciał rzucić się do ucieczki, na szczęście w porę przypomniał sobie, że przecież Wędrowycz to tylko legenda, a poza tym powinien być znacznie starszy.
Tubylec odziany był z niedbałą, bezpretensjonalną prostotą. Miał gumofilce, workowate, poplamione spodnie i waciak. Na głowę założył beret z antenką. W spracowanej łapie trzymał
orczyk.
– Dzień dobry – ukłonił się ślusarz. – My w sprawie ogłoszenia. Dzwoniłem godzinkę temu...
– A że niby kozę kupić? – Gospodarz uśmiechnął się, prezentując pożółkłe, krzywe zębiska. – O nie – burknął. – Nie dam kozy wampirowi do wysysania.
– Że co?! – zdumiał się Marek.
– Nie jesteśmy wampirami! – zełgał Igor. – Coś pan, horrorów nie oglądał? Wampiry to bladolica, zblazowana artystokracja i bohema artystyczna. Ubierają się we fraki i jeżdżą limuzynami. A my prości robole z fabryki, zobacz pan nasze ręce...
– A to pokażcie... – rolnik nadal był nieufny.
Podetkali mu pod nos zniszczone dłonie. Oględziny wypadły chyba pozytywnie, bo odłożył ciężki orczyk.
– A nie jesteście czasem zoofilami? – zapytał nieoczekiwanie.
– No coś pan – zirytował się ślusarz. – Skąd to przypuszczenie?
– Nie ma się czego wstydzić, tylko wiecie... – Puścił oko. – Gotować to żadna nie umie.
Ludzka rzecz w sumie, humanitarna... Baby ciężko tyrają, to choć w tym obowiązku ulżyć im można. Dobrze gadam?
W oknie znowu mignęła ta sama blada twarz.
– Nie mamy bab – Igor wolał wykręcić się od odpowiedzi.
– A to gadajcie od razu, żeście homoseksualisty, bo tak patrzę na was i czuję instynktem, że coś mi w was cholernie nie pasuje, a sam nie wiedziałem co! – Czerwona gęba rozpłynęła się w przyjaznym uśmiechu. – Znaczy dzieci mieć nie możecie, to choć zwierzątko domowe potrzebne... No to która wam się najbardziej podoba? Wybierajta. – Gestem zaprosił do obórki.
Wybrali niedużą białą kózkę. Marek wręczył chłopu plik banknotów, upchnęli jakoś zwierzę na tylne siedzenie fiacika. Marek wrzucił bieg, ale koła tylko zabuksowały w błocie.
– Przeciążony musi. – Chłop poskrobał się po głowie.
– Może pan popchnąć? – zapytał Igor.
– Słabym dziś... Ale może gałązkę podłożymy.
Znikł w chałupie i po chwili powrócił z choinką pod pachą.
Читать дальше