Format jest ten sam, niedoprane fragmenty napisów pokrywają nowe... Zrobił was ktoś w jajo koncertowo.
– Czyli amerykańcy załatwili nas totalnie na szaro – skomentował spawacz. –
Dziękujemy za konsultacje i nie będziemy zawracali głowy.
– Zawsze do usług – złote zęby zabłysły w półmroku budy.
Marek wrócił z bazaru ponury jak chmura gradowa.
– Coollenowie to jednak parszywe gnidy. Słusznie postulowałem, żeby nie wchodzić z nimi w żadne układy!
Zreferował Gosi i Xaweremu wyniki cinkciarskiej ekspertyzy. Wszyscy wyciągnęli swoje banknoty. Solidna sowiecka lupa krążyła z rąk do rąk.
– No to jesteśmy spłukani – podsumowała ze złością Gosia. – Można powiedzieć: goli i weseli!
– Goli może i tak. – Hrabia spojrzał na jej zadek wylewający się i górą, i dołem z miniówy. – Ale czy weseli?
– Najgorsze, że cała mistyfikacja może się bardzo szybko rypnąć. – Ślusarz dreptał po mieszkaniu jak zwierz w klatce. – Trzeba zatem ją przyjąć, ugościć, i lepiej niech szybciutko wraca do domu, zanim czar pryśnie...
– Takież i moje zdanie – westchnął Prut.
– To może po prostu pokażmy jej, w jakim totalnym syfie żyjemy, i sama ucieknie? –
Gosia powtórzyła wcześniejszą sugestię ślusarza. – To by nam zaoszczędziło masę niepotrzebnej roboty.
– O nie! – ofuknął ją hrabia. – Nie będziemy przed zasrańcami z Zachodu świecić oczyma! Zastaw się, a postaw się!
– To już słyszałam na lekcjach historii – mruknęła. – Zdaje się, ta idea spowodowała cały szereg większych i mniejszych katastrof!
– Trzeba skrócić wizytę do absolutnego minimum, żeby nie zdążyła rozejrzeć się po kątach! Zrobimy to metodą na Van Helsinga – przerwał jej Igor. – Siedzicie sobie, pijecie herbatkę, to znaczy pijecie z sarenki, a tu nagle w wieczornej ciszy rozlegają się ciężkie kroki, pobrzękiwanie srebrnego łańcucha i upiorne skrzypienie skórzanego płaszcza... Dziewczyna rzuca się do ucieczki, ty krzyczysz, że będziesz osłaniał, i rzucasz się na wroga...
– Widzę w tym jeden szkopuł – westchnął Marek. – Moglibyśmy ucharakteryzować na Van Helsinga na przykład Dziadka Weterana, ale skąd, u diabła, weźmiemy skórzany płaszcz?
To już lepiej postraszmy ją Wędrowyczem. Siedzicie sobie na wersalce, podpijacie z sarenki, jest miło i nagle wietrzyk od okna przynosi upiorną woń skarpetek zakiszonych w gumofilcu.
– Odpada – mruknął hrabia. – O tej porze roku nie siedzi się przy otwartym oknie. Poza tym przesadzacie z tym Wędrowyczem, to legenda miejska, której zasięg ogranicza się do naszego kraju. Za granicą nikt o tym dziadydze nie słyszał.
– To nie jest legenda – bąknął Igor.
– Nawet jeśli tkwi w tym ziarno prawdy, ona nawet nie skojarzy, że to groźny zapach...
– To może najpierw jej o tym opowiemy? – zaproponowała Gosia.
– Aż tak głupia nie jest... Do rzeczy! Żeby ją spłoszyć, najpierw trzeba ją ugościć –
odezwał się Prut. – A do ugoszczenia niezbędna będzie mała przekąska...
– No właśnie, danie dla hrabiny. Skąd się bierze żywe sarny? – zapytała dziewczyna. –
Bo sarnie mięso to miewają na bazarze na Polnej... A może zapytamy na Różycu?
– Dziecko, co ty bredzisz?
– Przecież na bazarze Różyckiego można kupić absolutnie wszystko? – zdziwiła się. –
A skoro handlarze z Polnej mają dostęp do mięsa, to handlarze z bazaru Różyckiego jako bardziej cwani pewnie żywą mogą załatwić...
– Problem w tym, że może i mają wszystko, ale praktycznie nic nie występuje tam za darmo, a my jesteśmy totalnie spłukani – tłumaczył cierpliwie hrabia. – W dodatku wiesz, jak to jest z bazarem. Wchodzisz, wyglądasz na swojaka, pytasz o cenę i kupujesz. Ale jak wyglądasz na frajera, cena od razu jest wyższa. Dla milicji i ubecji stosują specjalną taksę. A już nie daj Boże zapytać o coś w obcym języku. Cena wtedy jest taka, że się nogami można nakryć.
– A w zaprzyjaźnionym?
– Co?
– No są języki obce i języki zaprzyjaźnionych krajów socjalistycznych – wyjaśniła.
– Na zapytanie w tym najbardziej zaprzyjaźnionym odpowiedzią jest najczęściej cios w mordę.
– Na tym bazarze ruskim okazuje się tak zwaną szorstką męską przyjaźń – zarechotał
Igor.
– Tak więc – ślusarz wrócił do tematu – ludek praski cholernie nie lubi też takich jak my i, niestety, dla nas jest jeszcze inna taksa. W dodatku w przypadku towarów nielegalnych należy liczyć się z dodatkowymi utrudnieniami i opłatami.
– Sarny są nielegalne? – nie zrozumiała.
– A widziałaś kiedyś sarny w sprzedaży?
– No nie...
– Czyli jedynym źródłem żywych saren musi być czarny rynek – westchnął Marek.
– Do licha ciężkiego – parsknął Igor. – Żeby w ogóle myśleć o choćby symbolicznym ugoszczeniu tej hrabiny, musimy mieć trochę pieniędzy...
– Pies trącał! – warknął ślusarz. – Samochód będzie nam potrzebny. Sprzedam wideo.
Zapadła głucha cisza.
– Marku – odezwał się hrabia – nie mogę wymagać od ciebie takiej ofiary. Przecież oglądanie horrorów z magnetowidu to jedna z nielicznych rozrywek, którym folgujemy, a na telewizję liczyć w tej materii nie można.
– Poświęcę się...
– Nie trzeba – westchnął Prut. – Mam... nazwijmy to, drobną rezerwę ze starych, dobrych czasów.
Sięgnął do cholewki relaksa i wydobył mały woreczek. Wytrząsnął z niego złotą pięciorublówkę ozdobioną portretem cara Mikołaja II.
– Na koszta – westchnął, wręczając ją Markowi.
– Prawdziwa?
– Nie wiem, znalazłem w kieszeni hitlerowca, którego wysysałem w czasie wojny.
– A nie prościej w lesie złapać? – zapytała Gosia.
Ślusarz zamarł.
– Hitlerowca?
– Sarnę złapać. Przecież żyją w lesie, no nie? Czasem wychodzą robić szkody na polu, ale tak zasadniczo ukrywają się pomiędzy drzewami. I zapewne myśliwi strzelają do nich właśnie w puszczy. Po co mamy bulić jakimś praskim cwaniaczkom, skoro możemy mieć to samo za darmo?
– Że też mi to wcześniej nie przyszło do głowy! Jedziemy łapać! – zapalił się Marek.
– Robiłeś to już kiedyś? – zaniepokoił się Igor.
– Zawsze musi być ten pierwszy raz!
Zostawili hrabiego na gospodarstwie i pół godziny później mknęli szosą na Łomianki.
Zatrzymali się na małym parkingu. Pod zdezelowaną wiatą znajdował się stół o blacie porżniętym nożami oraz kilka ław wykonanych z półbelek. Tuż obok szumiała odwieczna puszcza, akurat od tej strony reprezentowana przez rzędy sztucznie nasadzonych rachitycznych sosenek. Dopiero za nimi widać było grubsze pnie drzew prawdziwego lasu. W głąb parku narodowego prowadziła ścieżka. Sądząc po znakach namalowanych na korze, stanowiła część szlaku turystycznego. Marek rozdał wszystkim lassa zrobione ze sznura do prania.
– Znajdujemy trop sarny. Tropimy. Łapiemy, wiążemy i do auta – zakomenderował. – Są pytania?
– Bo tak się zastanawiam – Gosia poskrobała się po nosie – czy sarny to żerują w dzień, czy w nocy?
– Nie wiem. – Ślusarz przeniósł pytające spojrzenie na przyjaciela.
– Ja tam widywałem je na polach za dnia. Z drugiej strony w nocy ciemno, może wtedy też żarły? To bez znaczenia przecież – machnął ręką Igor. – Jak śpią w dzień, to dobrze.
Wytropimy, capniemy, zwiążemy i obudzimy. A jak nie śpią, to przydybiemy jakąś zajętą jedzeniem.
W głębi lasu pod drzewami leżało sporo śniegu, błoto na ścieżce i liczne kałuże sprawiły, że Gosia błyskawicznie przemoczyła czółenka. W dodatku obcasy strasznie jej grzęzły w ściółce.
Читать дальше