Kpiąco spojrzał na nestora rodu.
– No fakt, nie żałowaliśmy sobie. Gorzałka, absynt, loże masońskie, pierwsze
eksperymenty z tytoniem, kazirodztwo, sodomia, flagellatio, czarne msze, defloracja nieletnich obu płci... Nic, co ludzkie, nie było nam obce! – Arystokrata uśmiechnął się do swoich wspomnień. – Na szczęście służba była lojalna i nawet jak pouciekała, to milczała jak grób.
Większość sekretów nie opuściła nigdy murów naszych pałaców...
– To doprawdy fascynujące. – Spawacz westchnął jakoś tak ciężko.
– Dlatego nie rozumiem jej decyzji – ciągnął Prut moralizatorskim tonem. –
Wegetarianizm jest jak abstynencja: po prostu nie pasował nigdy do naszego pełnego drobnych przyjemności, hulaszczo-pasożytniczego trybu życia...
– Myślę, że istnieje racjonalne wyjaśnienie tej głupiej mody – mruknęła Gosia. – Ludzie na Zachodzie prowadzą szalenie niehigieniczny tryb życia. Alkohol, narkotyki, nikotyna, nocne kluby, domy publiczne, nadmiar wysokokalorycznego jedzenia... To i krew ciepłych może być szkodliwa jak diabli. Tak swoją drogą, jak na wampiry działa wirus HIV?
– Niby teoretycznie w ogóle nie powinien działać, ale wolę nie sprawdzać – mruknął
Marek. – No i byłoby to niebezpieczne dla kolejnych ugryzionych, mogliby od nas jakąś francę złapać. Szanuję naszych żywicieli i zawsze przed wysysankiem pucuję kły pastą!
– Wróćmy do tematu – poprosił hrabia. – Staropolska gościnność nakazuje zdobyć dla gościa coś wykwintnego na stół.
– Sądziłam, że zaproszę na kolację taką jedną koleżankę z liceum. – W oczach Gosi zabłysły złośliwe ogniki. – Ale skoro ludzina odpada...
– Żeby było zgodnie ze staropolską kuchnią, trzeba by jej schwytać żubra albo niedźwiedzia – kpił bezlitośnie Marek.
– Może króliki – bąknął Igor. – Dziadek Weteran hoduje...
– Potrzeba czegoś większego, załatwmy jej sarnę – zaproponował nieoczekiwanie hrabia.
Zapadła wymowna cisza.
– Żadnego wysysania saren! – ryknął wreszcie Marek. – Po moim trupie! Nie załatwiliśmy sarny nawet temu amerykańcowi, choć jak na Coollena, był nawet całkiem w porządku, to tym bardziej nie oddamy niewinnego zwierzęcia jakiejś starej francuskiej purchawie!
– Obraziłeś damę – głos hrabiego stwardniał. – Stawaj!
– Że co?
– Wyzywam cię na pojedynek! – Arystokrata wstał i zrobił szczególnie godną minę.
– Hrabia wyzywający ślusarza? – Na twarzy Igora odmalował się niesmak. – To chyba niezgodne z kodeksem honorowym.
– Usynowię tę gnidę! Albo przyjmę do herbu! Poświęcę się, byle tylko flaki zeń wypruć!
Chyba że ładnie przeprosi i sarenkę przyprowadzi!
Zapadła cisza. Gosia wodziła wzrokiem od Pruta do Marka. Obaj milczeli, poważnie patrząc sobie w oczy. Na obu twarzach malowała się zimna determinacja.
– Poza tym przypominam, że nie mamy broni – próbował załagodzić spawacz. – To znaczy mamy, cały arsenał, ale to jedna wielka kupa złomu...
– Stawaj, waść – odezwał się poważnie hrabia. – Jako wyzwany możesz wybrać: szable lub pistolety. Moi sekundanci ustalą z twoimi...
– Jacy znowu sekundanci? – prychnął Marek. – Albo dobra, Igor, będziesz moim?
– Jasne.
– Panno Bronawska, czy z braku mężczyzn zechce mi pani sekundować? – Arystokrata ukłonił się przed Gosią.
– Ale ja nie umiem – pisnęła.
– To nietrudne – uspokoił ją. – Obejrzy pani broń przed walką i dopilnuje, by nie doszło
w jej trakcie do żadnych niehonorowych zachowań...
– Niehonorowych?
– Na przykład żadnego strzelania w plecy ani pchnięć szablą poniżej pasa.
– Wy tak na poważnie? – bąknęła do reszty skonfundowana.
– Zawsze na poważnie – ukłonił się ponownie Prut.
– No to niech będzie, zgadzam się...
– Z bronią kuso! – przypomniał Igor. – Mamy jedną posrebrzoną szablę, jedną szpadę, samopał Motorowego i pięć kałachów, za to bez amunicji.
– Mam naboje – odwarknął Marek. – Cztery! Wystarczy! Jako pozwany wybieram broń palną!
Arystokrata ukłonił się po raz trzeci.
– Jak smarkacze – prychnął spawacz. – Dobra, załatwmy to jak najszybciej. Bierzmy spluwy i idziemy do parku, czy może lepiej między wały...
Zawinęli dwa kałasznikowy w koc i po chwili maszerowali ulicą Kawęczyńską w stronę wałów. Lodowaty wiatr przewiewał na wskroś, ale czwórce wampirów specjalnie to nie przeszkadzało. Zapalenie płuc też im raczej nie groziło. Minęli Bazylikę przy Otwockiej i pętlę tramwajową.
– Księżyc w pełni, od tego nawet ciepli głupieją – burczał pod nosem Igor. – A na wampiry działa jeszcze ze trzy razy mocniej...
Faktycznie, blada tarcza co rusz pojawiała się pomiędzy szybko sunącymi chmurami.
Minęli ośrodek sportowy. Drzewa w parku szumiały złowieszczo.
– Może tutaj, w parku – zaproponował hrabia. – W taką pogodę ciepli i tak siedzą w domach, nie ma sensu leźć daleko.
– Niech będzie – mruknął Marek.
Park, wtulony pomiędzy ośrodek sportowy a łuk nasypu kolejowego, w zimową noc sprawiał wrażenie niemal dzikiego lasu. Pomiędzy drzewami było ciemno. Tu i ówdzie leżały płaty topniejącego śniegu. Cała czwórka ruszyła rozmiękłymi alejkami, oddalając się od uliczki.
Pośrodku parku znajdował się niewielki skwerek, ozdobiony kilkoma zardzewiałymi huśtawkami i piaskownicą praktycznie pozbawioną piasku. Otaczały go rachityczne drzewka mirabelek.
– Może tutaj? – zaproponował Igor.
Kiwnęli głowami. Igor odwinął karabinki, wyciągnął oba magazynki i wetknął w każdy po dwa naboje.
– Powinnaś jako sekundant... eee... sekundantka? Tfu! Powinnaś sprawdzić, czy broń w porządku – zwrócił się do Gosi.
– Nie umiem. – Wzruszyła ramionami.
– To jest kolba, to lufa, to jest urządzenie powrotne, tu mamy suwadło z tłokiem gazowym, muszka, szczerbinka, komora zamkowa, zamek, magazynek, spust...
– Chyba nie zapamiętam tak od razu. – Poskrobała się po głowie. – Co to jest na przykład tłok gazowy?
– Długo by tłumaczyć. Przyjmijmy zatem, że sprawdzone. – Ziewnął.
Narysował butem krechę na ziemi.
– Strzelacie się na dystansie dziesięciu kroków – powiedział. – To znaczy w sumie dwudziestu. Będę liczył, wy idziecie do przodu, a gdy usłyszycie „dziesięć”, odwracacie się i ognia... Wygra ten, kto nie zostanie zastrzelony czy jakoś tak...
Obaj przeciwnicy wzięli po automacie i stanęli plecami do siebie po obu stronach kreski.
Księżyc znowu wyszedł zza chmury, zalewając park nierzeczywistym blaskiem. Blade, surowe, zacięte twarze wampirów wyglądały jak wykute z marmuru.
– A może to mi się tylko śni? – zadumała się Gosia. – Wyglądają jakoś tak... To przecież nie może być realne! Co za idiotyzm! Tak błahy powód i teraz co? Zastrzelą się?! I dlaczego Igor na to pozwala?
– Jako wasi sekundanci po raz ostatni namawiamy, żebyście puścili w niepamięć te urojone krzywdy i dali sobie buzi na zgodę... – westchnął spawacz.
Pokręcili przecząco głowami.
– No to liczę... Raz, dwa...
Ruszyli naprzód. Marek maszerował, stawiając równe kroki, nestor wampirzego rodu drobił na swoich patykowatych nóżkach. Srebrne relaksy połyskiwały w blasku księżyca.
– Osiem... dziewięć... dziesięć! – krzyknął Igor.
Obaj przeciwnicy odwrócili się jednocześnie. Hrabia miał niezwykły refleks – Marek dopiero się składał do strzału, gdy stary wampir szarpnął za spust. Strzał jednak nie padł. Ślusarz opuścił lufę i dał ognia. Prut runął jak długi. Stopy zamajtały rozpaczliwie w powietrzu. Gosia podbiegła do leżącego.
Читать дальше