Widzi pan, puszki z piwem mają taką fikuśną blaszkę, za którą się ciągnie palcami. To się jednym ruchem otwiera, bez konieczności szukania po kieszeniach narzędzi.
– Przecież wiem! Po to są otwieracze, żeby nie było potrzeby ciągać jej paluchami, tylko elegancko i ergonomicznie.
– Ludzie wolą palcami.
– A gdyby tak oddać wszystko, co wyprodukowaliśmy, na złom? –
Tłumiąc narastającą panikę, prezes szukał jakiegoś rozwiązania.
– I tak nie wystarczy na wypłaty.
– A gdyby zdemontować część najstarszych maszyn i dołożyć te nieużywane, co za Gierka sprowadzono?
– Gdyby zdemontować i sprzedać na złom wszystko, co tu widzimy, to od biedy wystarczy, ale bez premii, i ludzie będą się ciskać, że nie dostaną odpraw. Więc na wszelki wypadek powiedziałem, żeby od
poniedziałku już nie przychodzili. Zawsze to kilka dniówek obrachunkowych mniej.
– Przecież mogę wziąć kredyt. – Hrabia nadal rozpaczliwie szukał
wyjścia z sytuacji. – Wypłaty damy z tych pieniędzy, a potem odpracują… Skoro otwieracze do puszek nie poszły, to może zrobimy teraz otwieracze do butelek? Musi być na nie zbyt, bo dorośli otwierają piwo, a dzieci oranżadę… Albo może niech ten inżynier mańkut zaprojektuje otwieracze do butelek dla leworęcznych! Tego jeszcze nie było. A przecież leworęczni też chyba lubią piwo?
– Trzeba by sprzedawać tego z pięćdziesiąt tysięcy sztuk miesięcznie. Nie da rady. Rynek AGD jest zawalony towarem.
– A noże? Albo coś innowacyjnego? Otwieracze do butelek z mlekiem! Zamiast palcami dłubać pod aluminiowym kapslem…
I noże kuchenne z wbudowanymi w ostrze otwieraczami do butelek!
To może być hit. Strzał w dziesiątkę.
– Zakłady Gerlach właśnie wyprzedają za grosze pół miliona maczet, które miały iść na Kubę, ale Kubańczycy zaproponowali w rozliczeniu nie dolary, ani nawet nie ruble transferowe, tylko cukier, którego po zniesieniu kartek mamy na rynku do wypęku. Nikt nie kupi noża za pięćdziesiąt tysięcy, mogąc za dwadzieścia pięć tysięcy kupić maczetę.
– Czyli to… koniec? – przeraził się Bronawski.
– Tak. Nie powiem, trzeba talentu, żeby fabrykę, która przetrwała rewolucję dziewięćset piątego, dwie wojny światowe i nacjonalizację przemysłu, w miesiąc doprowadzić do plajty… W każdym razie oto on.
– Dyrektor wskazał duży ebonitowy przełącznik czerniejący na ścianie.
W kilku kierunkach wybiegały z niego kable grube jak kiełbasa sucha krakowska.
– A co to niby jest?
– Rezerwowy główny przełącznik, odcinający zasilanie całej fabryki. Tak żeby w razie na przykład pożaru nie ganiać jak kot z pęcherzem i nie wyłączać piętnastu korków w każdym budynku, tylko jednym ruchem pozbawić prądu wszystkie hale produkcyjne.
– Ale po co mi to pan pokazuje? Przecież nie ma pożaru! – jęknął
Bronawski. – A, już wiem! Mamy podpalić fabrykę, żeby wyłudzić odszkodowanie?
– Niezły pomysł – przyznał dyrektor. – Ale kłopot w tym, że fabryka od kwartału w ogóle nie jest ubezpieczona. Jak zaczęło brakować pieniędzy na wypłaty, to i rat na PZU nie odprowadzaliśmy.
– Co niby mam z nim zrobić!? – Prezes popatrzył zdezorientowany.
– Należy zdecydowanym ruchem przekręcić o ćwierć obrotu w lewo. Odwagi, panie hrabio. Jak to mówią, ostatni gasi światło.
Taksówka zajechała przed willę. Radek spojrzał na taksometr i skrzywił się demonstracyjnie. Pożałował poniewczasie, że ubecja nie wystawiała swoim TW legitymacji.
– Tam chyba przed zerem jednego przecinka brakuje – warknął.
– A co? Taka taryfa z lotniska. Nie stać dziada na luksusy, to piechotą trzeba było drałować – odburknął taksówkarz.
Radek nawet się nie odszczeknął – to, co ujrzał za oknem, kompletnie go zaskoczyło. Przez te trzy tygodnie sporo się zmieniło.
Na trawniku graniczącym z ich posesją wyrósł spory baraczek, pokryty nowocześnie sidingiem. Co więcej, chłopak nawet stąd mógł
spostrzec, że część budynku wcina się głęboko w ogród willi rodziców!
Aby go postawić, ktoś wyburzył fragment ogrodzenia. Zniknęła też altanka. Co więcej, na podjeździe do ich garażu stała jakaś furgonetka.
– No, tego już za wiele – syknął Radek.
Zapłacił za kurs, wyskoczył z auta i porzuciwszy walizki, wystawiane przez taksówkarza na chodnik, ruszył w poszukiwaniu wejścia. Od strony ulicy wisiał kolorowy szyld.
„Vampirella – computer system” – odcyfrował kapuś.
Wtargnął do środka jak rozjuszony byk i mimowolnie zatrzymał się w pół kroku. Poczuł, jak szczęka opada mu z wrażenia. To, co zobaczył, wprawiło go w stan kompletnego osłupienia. Sklep był
zaopatrzony jak mało który dewizowy. Radia, radiomagnetofony, kolorowe telewizory, wzmacniacze, kolumny, do tego komputery
różnych systemów.
– Czym możemy służyć? – z zaskoczenia wyrwał go głos chłopaka siedzącego za ladą.
– Co to, do cholery, za samowola budowlana!? To przecież nasz ogród! – wrzasnął Radek.
– A to już trzeba z panią prezes i zarządem firmy. Proszę do biura. –
Chłopak uprzejmie wskazał drzwi prowadzące na zaplecze.
Radek szarpnął za klamkę i wpadł do wnętrza. Nie zdążył nawet się rozejrzeć. Dwie drewniane laski zahaczyły go rączkami jednocześnie za obie łydki i kapuś padł jak długi. Chciał się poderwać z podłogi, ale z tyłu usłyszał trzask repetowanego karabinu i zimna lufa dotknęła mu potylicy.
– Pani major, melduję, że złapałem intruza. – Wąsaty strzec w maciejówce zasalutował. – Może to szpieg od konkurencji?
– Nie, to tylko ta ubecka pokraka, mój wnusio – Radek usłyszał
znajomy głos. – Faktycznie, mieli wracać jakoś tak na dniach z tej swojej Bułgarii. Przykujcie go do krzesła i zakneblujcie, żeby nie dziamgolił. Załatwiam teraz kwestie dostaw. Potem pomyślimy, co z nim zrobić.
– Babciu, tak nie wypada, przecież ty nie żyjesz – zakwilił cicho kapuś.
Uniósł głowę i wtedy ją zobaczył. Wyglądała zaskakująco młodo, jakby nagle ubyło jej dobre trzydzieści lat. Popatrzyła na niego, marszcząc czoło.
– Babciu, dlaczego masz takie wielkie zęby!? – wykrztusił, choć tak po prawdzie od razu domyślił się odpowiedzi.
Starcy działali szybko i z widoczną wprawą. W następnej chwili był
już fachowo zakneblowany i przykuty do starego dębowego fotela.
Ktoś przyniósł jego walizki. Teraz dopiero mógł rozejrzeć się po wnętrzu. Znajdował się w magazynie zastawionym stosami pudeł.
Babcia siedziała przy komputerze. Otaczało ją ośmiu krzepkich staruchów. Ubrani byli po cywilnemu, ale w ich postawie było coś wojskowego. Radek przypomniał sobie akcję na cmentarzu, polowanie na siostrę i niedawny pogrzeb.
To ten jej oddział AK, uświadomił sobie z przerażeniem. Ta sama
ferajna, która nas straszyła na cmentarzu. Reakcyjne przeżytki poprzedniego ustroju… I to, co gorsza, przeżytki uzbrojone po zęby.
– Dostawa siedmiuset kompletów przyjdzie jutro z Londynu. –
Babcia oderwała wzrok od ekranu. – Po trzydzieści pudeł trzeba wysłać od razu do Kielc, Radomia i Rzeszowa. Ten palant z Łowicza nie zapłacił w terminie. Zadzwońcie do kapitana Gryfa, niech mu ostrzegawczo przestrzeli kolano. Jak oddział w Krakowie?
– Marnie, sprzedaż na poziomie nie wyższym niż dwadzieścia tysięcy dolarów. Narzekają, że sklep kupiliśmy w marnym punkcie.
– Zadzwońcie i powiedzcie, że albo się wezmą poważnie do roboty, albo poszukamy na ich miejsce kogoś innego. A… i trzeba kogoś młodego wysłać do Singapuru po towar. Może twój wnuk? – Spojrzała na jednego z podwładnych.
Читать дальше