– Marek Storm, spółdzielnia prawnicza Storm i Jackowski –
przedstawił się nieznajomy. – Jako wykonawca testamentu hrabiny Adelajdy Bronawskiej zajmuję się sprawami pogrzebu.
– To miło – zauważyła matka. – Proszę usiąść. Kawy albo herbaty?
– Poproszę kawy. Na początek informuję, że zgodnie z ostatnią wolą zmarłej ceremonia odbędzie się w kościele na Powązkach, po czym ciało zostanie przeniesione do grobowca rodzinnego hrabiów Bronawskich.
– Ceremonia w kościele? – zdziwił się Radek.
– Zamówiliśmy mszę pogrzebową – skinął głową prawnik.
– Daj se pan siana. Pogrzeb będzie świecki – uciął syn nieboszczki.
– Oczywiście, mogą państwo tak to przeprowadzić, ale w testamencie znajduje się zapis, że w razie takiej decyzji cały majątek przechodzi na Światowy Związek Żołnierzy AK. To oczywiście państwa wybór… Ale mimo wszystko proszę to jeszcze przemyśleć.
– To co robimy? – zapytał Radek. – A może to po prostu olać, jaki tam spadek po biednej emerytce… Parę flaszek, ręczników i graty z pokoju.
– Cały ten dom jest zapisany na babcię szanownego pana – zgasił go prawnik.
Zapadło milczenie. Gość z wyraźną przyjemnością delektował się kawą.
– Nie mamy wyjścia. – Towarzysz Brona sapnął jak rozwścieczona lokomotywa. – Kościółkowy pogrzeb… O ja pierniczę. Jeszcze ktoś ze znajomych zobaczy.
– Jeśli to problem, niech pan sobie wąsy przyklei i ciemne okulary założy – wzruszył ramionami prawnik. – Partyjniacy często tak robią.
Mogę panu dać wizytówkę specjalistki, która zajmuje się tym zawodowo. Sam Marks z Leninem by pana nie poznali.
Przed wyjazdem na wczasy prezes Bronawski wpadł jeszcze do fabryki. Gdy znalazł się pod bramą, ta otwarła się gościnnie, a stary
strażnik zasalutował. Jadąc przez dziedziniec, spostrzegł, że robole przystają i uchylają czapek. Dygnitarz uśmiechnął się w duchu.
Szybko się nauczyli, kto tu jest szefem. A sądząc po licznych oznakach szacunku, najwyraźniej wiedzieli już, komu zawdzięczają skierowanie zakładu na nowe tory. Zaparkował przed biurem. Wysiadł z auta, założył cylinder na głowę. Ujął laskę. Czuł się trochę głupio.
– Po prostu jeszcze nie przywykłem – mruknął. – Ale to nic.
Wyciągnął z kieszeni cygaro, prawdziwe, grube jak marchewka.
Swoją drogą, to dziwne, że cygara z socjalistycznej Kuby trzeba kupować za twardą walutę, pomyślał.
Wetknął je między wargi i pstryknąwszy zapalniczką, usiłował
zapalić. Ale coś nie szło. Koniec niby to zaczynał się żarzyć, ale po chwili przygasał. Gdy prezes usiłował się zaciągnąć, by poprawić cug, okazało się, że i to nie idzie. Całkiem jakby cmokał kawałek drewna.
W dodatku gdy złapał cygaro wargami, okazało się strasznie ciężkie.
Gdy dla odmiany zacisnął koniec zębami, odniósł wrażenie, że ma je za głęboko w ustach. Raz jeszcze podjął próbę zapalenia i znów uzyskał jedynie kilka plamek żaru, które zaraz zgasły.
– To trzeba najpierw obciąć na obu końcach obcinaczką do cygar –
rozległ się gdzieś za jego ramieniem życzliwy głos.
Były komunista drgnął, przestraszony jak uczeń złapany w kiblu z papierosem, ale zaraz z ulgą rozpoznał popielaty garnitur dyrektora.
– Poprosi pan chłopaków na warsztatach, zrobią obcinaczkę, jaką pan zechce, ale tak zasadniczo z otwartym ogniem i tak nie wolno wchodzić na zakład. Przepisy BHP. Nie chcielibyśmy tu eksplozji ani pożaru – ciągnął szef produkcji.
– Hmm… no tak. – Skonfundowany prezes wyjął cygaro z ust i aby pokryć zmieszanie, z nonszalancją stuknął laseczką o próg.
Coś szczęknęło, z końca wyskoczyła około półmetrowa klinga szpady. Przestraszony hrabia usiłował ją wcisnąć z powrotem, ale laska niczym sprężynowiec miała jakiś sprytny mechanizm blokujący.
– Fiu, fiu – gwizdnął dyrektor. – To chyba trzeba odblokować, pewnie gdzieś przy rączce jest coś w rodzaju spustu.
Bronawski obmacał gałkę, ale nie natrafił na żaden przycisk.
– To może pociągnąć albo przekręcić? – podpowiedział życzliwie
dyrektor. – Zresztą wie pan co, mam taką myśl. Damy to ślusarzowi Markowi, on z pewnością szybko rozgryzie, jak ten mechanizm działa.
– A diabła z tym – burknął hrabia, wrzucając laskę na tylne siedzenie auta.
Przeszli do biura projektowego. Inżynierowie pokazali prezesowi grube pliki jakichś rysunków technicznych, tabele z wyliczeniami parametrów, specyfikacje… Nie miał o tym wszystkim zielonego pojęcia, a oni nawijali i nawijali jak stado brzęczących pszczół.
Wynudził się śmiertelnie przez bitą godzinę. Na szczęście wreszcie skończyli. Walnął we wskazanych miejscach ze trzydzieści podpisów, zatwierdzając projekty.
Muszę sobie kupić eleganckie wieczne pióro, pomyślał, chowając długopis do kieszeni. I zachodni zegarek. Sowiecki polot to wprawdzie maszyna nie do zdarcia, ale skoro ma być kapitalizm, koniecznie trzeba wymienić na elektroniczny.
Dyrektor zawlókł go jeszcze do hali, by pokazać, jak robotnicy montują w maszynach sztance, matryce, wykrojniki i inne detale o cudacznie brzmiących nazwach. Wszystko to wyglądało szalenie fachowo i skomplikowanie zarazem, ale pracownicy bez problemu radzili sobie z najtrudniejszymi nawet zadaniami.
Hrabia zadumał się głęboko. Aż do tej pory uważał robotników fabrycznych za ćwoków, którymi partia musi kierować dla ich własnego dobra. Teraz ze zdumieniem przekonał się, że ci, których uważał za prostaków, potrafią jednym rzutem oka rozgryźć skomplikowane schematy, dla niego stanowiące czarną magię.
– Czyli wszystko już na dobrej drodze? – zapytał jeszcze pro forma.
– Oczywiście. Za siedemdziesiąt dwie godziny przewidujemy rozpoczęcie produkcji. Najpierw partia testowa, tak z tysiąc sztuk, a potem, jak to mówią, cała naprzód.
– A to już będę w Bułgarii – zmartwił się.
– Pan wyjeżdża? Dopiero zaczął pan pracę.
– Przecież jestem prezesem! Biorę urlop, kiedy chcę i na jak długo chcę. I sam go sobie udzielam.
– Faktycznie, to pańskie prawo. Po prostu nie przywykłem –
sumitował się dyrektor. – No cóż, myślałem wprawdzie, że będzie pan
obecny przy rozruchu nowej linii produkcyjnej, ale przecież nie ma takiego obowiązku. W tej sytuacji pozostaje życzyć panu wspaniałego wypoczynku i pogody jak drut. A my już tu o wszystko zadbamy, żeby po powrocie mógł pan cieszyć oczy skrzyniami pełnymi otwieraczy.
Będzie pan zadowolony.
– Dziękuję, to właśnie chciałem usłyszeć!
Msza pogrzebowa była dla trójki komuchów nowym i niepokojącym doświadczeniem. Stanęli niepewnie w drzwiach kościoła. Radek spojrzał z ukosa na kropielnicę. Przypomniały mu się straszliwe przygody, gdy major wysłał go po butelkę H2Ośw.
– Miejsca dla członków rodziny są tam, z przodu, bliżej ołtarza –
burknął mijający ich dziadyga w niemodnej marynarce.
Ruszyli po długim, nieco sfatygowanym chodniku.
– Obrazy całkiem jak w Desie – powiedziała matka, rozglądając się na boki. – Żeby tematyka była bardziej świecka, toby nam taki pasował w salonie. I te złocenia gustowne całkiem.
– Żeby zarobić na te złocenia i inne luksusy, księża batogami gnali chłopów pańszczyźnianych do pracy na roli, a feudałów straszyli wiecznym potępieniem i kazali kupować odpusty – warknął były towarzysz i zaraz ugryzł się w język.
Pomyślał o swoich hrabiowskich przodkach. I o fabryce, gdzie już niebawem będzie bezlitośnie wyzyskiwać klasę robotniczą. Naszła go też myśl, że może wypada i jemu kupić trochę odpustów, tylko nie bardzo wiedział, co to jest i do czego służy.
Читать дальше