Nigdy nie widziałem. – Garniturowiec rozłożył bezradnie ręce.
– No dobra… czyli mamy tego draństwa pełne magazyny.
– Część się nie zmieściła, to rdzewieje na placu pod chmurką. To znaczy w przenośnym sensie rdzewieje, bo większość jest zatowotowana, zawinięta w rogożę, upakowana w skrzynkach i pod plandeką, rzecz jasna. Z ostatniego roku to faktycznie korodują na bieżąco, bo zabrakło towotu, skrzynek i rogoży, ale skoro i tak nie schodzą…
– Dobrze. I to wszystko, mam na myśli te wyprodukowane podajniki, to dobra stal…
– Wolałbym użyć określenia metal. Jest bardziej adekwatne do stanu faktycznego. – Dyrektor wyszczerzył zęby. – No, na magnes niby
reaguje i w ręku też ciężko wygiąć. Ale stalą to ja bym tego mimo wszystko nie nazywał. Sznurek jest konopny, tam, gdzie szedł, wyszlifował kluzy na wysoki połysk, ale przetrzeć na wylot nie miał
szans. Jak mówiłem, pierwszorzędna jakość. Na miarę problemu, oczywiście.
– Dobrze. Mamy zatem surowiec w postaci niepotrzebnego wyrobu.
A gdyby tak brać z magazynów te podajniki i wytwarzać z nich coś zupełnie innego? – błysnął pomysłem prezes.
– A na przykład co? – dyrektor okazał żywe zainteresowanie.
– Hmm… coś, co jest ludziom potrzebne, coś, czego się często używa.
No to może otwieracze do konserw?
Szef fabryki zadumał się głęboko.
– Wydaje mi się, że to możliwe. Powstanie sporo odpadów, rzecz jasna… Ale tak, to może się udać.
– Czy mamy inżynierów, którzy to narysują i tak dalej?
– Oczywiście do naszej dyspozycji jest ogromne biuro pełne inżynierów. Chłopaki tam projektowali ostatnio łaziki księżycowe, no bo sam pan rozumie, polecenia produkcji przychodziły od lat z gotowymi rysunkami technicznymi.
– To po co biuro projektowe?
– A, z carskich czasów jeszcze zostało. Zjednoczenie nakazało, żeby było, to nie likwidowaliśmy. Tylko co jakiś czas wymienialiśmy kadry na nowe, bo inżynierowie wariowali z nudów. Nie wszyscy i nie mocno, tak ze trzech, czterech rocznie odstawialiśmy do szpitala w Tworkach.
– Dobra. Zagońcie ich do roboty. Otwieracze do konserw, otwieracze do puszek… O, może coś innowacyjnego, niech zaprojektują też od razu otwieracze do puszek z piwem. Bo pewnie niedługo w sklepach będzie jak w Pewexie piwo puszkowane.
– Jest jeden problem. Przestawienie produkcji i przeszkolenie załogi to kilka tygodni.
– A po co to przestawiać? – nie zrozumiał hrabia.
– Elementy podajników wycinamy specjalnymi sztancami z użyciem pras hydraulicznych. Otwieracze będą innego kształtu niż detale podajników. Musimy przygotować matryce do maszyn –
tłumaczył cierpliwie dyrektor. – To potrwa. A, jeszcze jedno. Za dziesięć dni robotnicy powinni dostać wypłatę.
– To im zapłaćcie.
– W kasie pusto. A finansowanie produkcji to od wczoraj pańska broszka.
– Kapitalizm, wedle tego, co pisali Marks i Lenin, oznacza bezlitosny wyzysk ludzi pracy. Po prostu im nie zapłacimy i niech się bujają!
Bronawski, wypowiedziawszy te słowa, poczuł się twardy. Twardy jak prawdziwy kapitalista. Było to uczucie nowe, dziwne, niepokojące, ale jednocześnie przyjemnie trącało pewne struny duszy, których istnienia nawet wcześniej nie podejrzewał.
– Zastrajkują.
– Ściągniemy dwie sotnie kozaków z nahajami i rozgonią.
Rozmówca łypnął wzrokiem, by ocenić, czy hrabia nie żartuje.
– Widzę, że gruntownie przygotował się pan do roli – westchnął. –
Problem w tym, że tych kozaków z nahajami to po raz ostatni widziano w Warszawie w tysiąc dziewięćset piętnastym, jak wiali do Rosji. Bo jak wrócili w czterdziestym czwartym, to ani koni nie mieli, ani nahajek, no i robotników już nie ganiali.
– Eee… fakt. Kozacy odpadają. To może ZOMO?
– Jest w stanie weryfikacji i reorganizacji. Podobnie jak cała milicja, a właściwie już policja. Teraz to mają być oddziały prewencji, podlegające demokratycznej kontroli cywilnej.
– To znaczy?
– Że już nie będą po jednym telefonie przyjeżdżać i pałować jak popadnie. Nie chcę pana martwić, ale obecna sytuacja jest znacznie bardziej skomplikowana niż w czasach rewolucji przemysłowej.
Robotnicy już nie muszą budować barykad i machać czerwonymi sztandarami.
– Nie rozumiem. Jak im nie zapłacę, to co niby zrobią?
– Mają różne możliwości. Na przykład pozwą pana.
– Mnie?! To pan tu jest dyrektorem!
– Ale pan prezesem spółki. Ja w świetle przekształceń własnościowych jestem tylko wynajętym człowiekiem, który realizuje zadania produkcji. I tylko produkcji. Zero odpowiedzialności za
sprawy finansowe, księgowość, kadry, zamówienia i pozostałą biurokrację. Nawet nie wie pan, co to za ulga po dwudziestu latach użerania się z tymi papierami.
– Ale czy to w ogóle tak wolno w kapitalizmie, żeby robole pozywali swojego burżuja!?
– Pewnie, że wolno. Wprawdzie sądy zawalone tysiącami podobnych spraw, więc wiadomo, proces to będzie gdzieś za dwa lata, część pozywających do tego czasu zdechnie z głodu, willę zdąży pan przepisać na rodzinę, więc jej nie zlicytują. Prywatnie, na podstawie obserwacji, co się dzieje w innych zakładach, mogę powiedzieć, że plajta na papierze i ucieczka z kasą za granicę to modny obecnie styl robienia biznesu. Ale prawdziwa plajta i ucieczka bez kasy to jednakowoż swego rodzaju frajerstwo.
– Dość! Mamy szansę się wygrzebać i wyprowadzić zakład na prostą? Gdybyśmy szybko zaczęli z tymi otwieraczami?
– Trzeba by skalkulować. Kto wie, może to się i uda? Ale kasę na wypłaty trzeba wygrzebać choćby spod ziemi. Może jakiś bank skredytuje? Można zastawić hipotekę tej ruiny. W końcu grunt jest coś wart. Wtedy jak popłynie pan na otwieraczach, to wprawdzie bank przejmie fabrykę, ale przynajmniej pozostanie pan na wolności.
Prezes zadumał się głęboko i nagle błysnął mu genialny w swej prostocie plan.
– Spylimy to! – rzucił odkrywczo.
– Co niby takiego?
– Te podajniki do snopowiązałek.
– No ciekawe niby komu?
– Połowę, te zatowotowane, schowamy, żeby mieć metal do produkcji otwieraczy, a drugą połowę, rdzewiejące pod chmurką, oddamy po prostu na złom i w cenie złomu! A forsę wydamy na wypłaty. Za miesiąc będzie już normalna kasa z nowej produkcji.
– Fiuuuu… – gwizdnął dyrektor. – Pan to ma głowę! – I z jego twarzy po raz pierwszy znikł ironiczny uśmieszek.
– Tu jest zapewne jakiś dział księgowości i tak dalej…
– Owszem.
– I podlega teraz mnie…
– Zgadza się.
– To im trzeba zlecić operację. Niech znajdą książkę telefoniczną, adres skupu, oddeleguje się ludzi, żeby wpierniczyli to na ciężarówki.
Forsa do kasy, w koperty i rozdzielić załodze.
– Jedna uwaga, księgowi przyjdą do roboty dopiero na dziesiątą, to może teraz, żeby się panu nie nudziło, pokażę zakład?
– No, w sumie, jeśli nie mamy nic innego do roboty…
Weszli do jednej z hal. Hrabia rozejrzał się. Jakoś tak się złożyło, że choć należał przez wiele lat do partii mającej w nazwie przymiotnik
„robotnicza”, jakoś do tej pory niewiele miał do czynienia z robotnikami. Wizyty w fabrykach zazwyczaj ograniczały się do popijawy w budynkach biurowych i szabrowania co ciekawszych wyrobów z wzorcowni. W hali było dość mroczno. Stała tu cała masa cudacznych maszyn, których nazw ani przeznaczenia nawet się nie domyślał. Ogromna rzesza odzianych w drelichy robotników uwijała się przy nich, wykonując jakieś niezrozumiałe dla prezesa czynności.
Читать дальше