Zapewne wytwarzali te podajniki sznurka do snopowiązałek. Hałas urywał uszy.
Uwagę prezesa zwrócił robotnik, który brał jakieś blachy, umieszczał je w otworze prasy, a potem wciskał dłonią guzik. Masa stali opadała z hukiem, a gdy szła do góry, pracownik zdejmował
wytłoczkę i zaraz rzucał kolejny kawałek. Otwór miał opuszczaną kratkę zabezpieczającą, tyle że wisiała na górze, przywiązana sznurkiem. Po lewej i prawej stronie otworu umieszczono guziki, czerwony i zielony, ale ten zielony zablokowano zapałką.
– To zabezpieczenie – wyjaśnił dyrektor, widząc zainteresowanie hrabiego. – Wedle norm BHP trzeba położyć blachę na kowadło, zasunąć kratę, lewą ręką wcisnąć zielony guzik, prawą czerwony i wtedy dopiero maszyna wali ŁUP! Ale moi ludzie trochę to zracjonalizowali. Pomyślcie sami, po co bawić się w spuszczanie krat i podnoszenie, jak w tym czasie można już kolejny detal wytłoczyć.
Dwieście procent normy na dzień dobry. Są i tacy, co wyrobią trzysta.
– Hmmm… to po co te zabezpieczenia?
– Bo jak się nie uważa i podłoży rękę pod młot, to do końca życia w nosie dłubie się lewą.
– Połamie?
– Spłaszczy do grubości siedemdziesięciu pięciu setnych milimetra.
Nie ma czego zbierać, a na bitki wołowe ludzina się nie nadaje. No i robola bez prawej ręki, wiadomo, odsyłamy na rentę. Wszystkie urządzenia są dostosowane do obsługi przez praworęcznych.
Mańkutów w ogóle nie zatrudniamy.
Prezes pokiwał głową. To, co mówił dyrektor, wydało mu się nieco okrutne, ale zarazem pasowało do wizji pracy fabryki, którą ułożył
sobie w głowie. Świt nowej epoki wielkoprzemysłowego kapitalizmu.
Wyzysk, eksploatacja, łamanie norm BHP, byle tylko wycisnąć z roboli więcej i więcej. „Dwieście procent normy” – to brzmiało naprawdę nieźle. Mimo to jego łagodna partyjna duszyczka wzdragała się na myśl, że obserwowany robotnik w każdej chwili może zostać kaleką.
Na szczęście dyrektor poprowadził go dalej. Za szklanym przepierzeniem jakieś dwa typki w roboczych drelichach spoczywały wygodnie, rozparte na krzesłach. Jeden czytał „Trybunę Ludu”, drugi jakiś reakcyjno-wywrotowy periodyk wydawany przez KPN. Na okładce czerwieniał znajomy napis „Dla komuny – Norymberga!”.
Prezes wzdrygnął się mimowolnie.
– To nasi najlepsi fachowcy, spawacz Igor i ślusarz Marek. –
Dyrektor wskazał śmiertelnie znudzonych robotników.
– Wampiry… – zidentyfikował hrabia i wzdrygnął się w duchu.
– Nie ma pan poważniejszych zmartwień? Co z tego, że wampiry? –
zirytował się dyrektor. – Może i nie są tak do końca żywi, ale tylko dzięki nim ta fabryka jeszcze jakoś prosperuje. Dla mnie liczy się, jak kto pracuje, a prywatnie to sobie może być, kim zechce. Żyd, mason, cyklista czy wampir, kogo to obchodzi? Ważne, żeby się nie obijał
w robocie. Ja nikomu pod kołdrę ani do aktu zgonu nie zaglądam.
– Ale oni nic nie robią?
– Są na dyżurze. To swego rodzaju pogotowie techniczne. Jak tylko któraś maszyna nawali, natychmiast biorą się do jej naprawy. Teraz mają chwilę spokoju, bo zmiana dopiero co weszła na zakład, to, co było zepsute, ponaprawiali wczoraj, wszystko wedle resursów ponaprawczych powinno bezawaryjnie działać jakieś trzy, cztery godziny. To znaczy teoretycznie, takie są średnie. Może wytrzyma
osiem, a może zepsuje się za trzy minuty. Szczerze powiedziawszy, sypią się te maszyny na potęgę.
– To ten sprzęt jest aż tak wyeksploatowany!? – skrzywił się prezes.
– Jeszcze bardziej. Ale dzięki naszym asom utrzymujemy go na chodzie.
Bronawski zadumał się. Wprawdzie domyślał się, że w kapitalizmie maszyny powinny być eksploatowane równie bezlitośnie jak ludzie, ale gdzieś w głowie kołatał mu termin „straty przestojowe”. Czytał
o tym, chyba u Engelsa…
– A gdyby spylić to wszystko na złom i kupić nowe urządzenia? –
błysnął pomysłem.
– W zasadzie można. Ale różnica cen jest drastyczna. Za sto złomowanych może kupimy trzy takie mniej używane. Powiedzmy, dziesięcioletnie z RFN-u. – Na twarzy dyrektora odmalował się wyraz rozmarzenia. – A gdyby pan przez kontakty załatwił zwolnienie z cła, to nawet cztery możemy sprowadzić.
– Myślałem, że jak już będziemy wymieniali, to na miejsce złomu wstawimy maszyny nowe.
– Nowe?! – Idea wyraźnie zaskoczyła dyrektora. – Ale jak to nowe?
– No, gdyby wywieźć wszystko, co tu widzimy, i wstawić nowoczesny sprzęt.
– Tu nowe linie produkcyjne ostatni raz zainstalowano chyba jeszcze za batiuszki cara… Koszt w każdym razie byłby horrendalny.
– A jakbym tak wziął kredyt? Tak ze dwa, no, może trzy miliardy złotych?
– Niech pan zapomni. – Dyrektor machnął ręką. – Widział pan kiedyś nowoczesną zachodnią obrabiarkę? To jest obecnie skomputeryzowane, zautomatyzowane, w byle tokarce więcej mikroprocesorów niż w telewizorze z Pewexu. Praca na czymś takim to czysta poezja, ale kosztuje tyle, co mercedes. I to nie taki z autokomisu. Za trzy miliardy może dwie pan kupi, a i to pewnie nie, a tu na jedną halę potrzeba trzysta pięćdziesiąt różnych urządzeń. Do tego materiały eksploatacyjne trzeba sprowadzać z Zachodu.
Zakręcimy polski nóż i w konsekwencji następuje utrata gwarancji producenta.
– Cholera…
– W każdym razie ja bym tych zabytków na razie nie ruszał. Jak będą zyski z nowej produkcji, można pomyśleć o stopniowym unowocześnianiu. Jeśli te zyski będą, oczywiście, ale wierzę w pana i pańskie nomenklaturowe układy. Odwiedzimy teraz biuro projektowe. Omówimy sobie z inżynierami, co planuje pan wytwarzać i jakie są możliwości przestrojenia sprzętu.
Za oknem willi szumiały drzewa. Wiosna niosła gorączkę, niepokój, ale też i nadzieję. Ludzie liczyli na lepsze zarobki, otwarcie granic, poprawę zaopatrzenia. A prezes Bronawski liczył na milionowe zyski.
– No więc fabryka nie jest może szczególnie nowoczesna, ale zarobimy na niej miliony – opowiadał przy kolacji nestor rodu. –
Biuro projektowe przygotowuje dokumentację pod nową produkcję, w tydzień lub dwa wszystko będzie gotowe, muszą tylko inaczej nastroić maszyny czy jak się to fachowo nazywa.
– I będziemy milionerami? – zainteresował się Radek.
– Będziemy, ale nie jakoś szczególnie szybko, za kilka lat. Na razie zyski trzeba będzie częściowo zainwestować w unowocześnienie parku maszynowego. Ale myślę, że te moje otwieracze będą strzałem w dziesiątkę. Inżynierowie aż oczy wybałuszyli, jak usłyszeli, żeby zrobić takie do puszek z piwem. A to przecież przyszłość, bo cały Zachód pija piwo w puszkach, a otwieraczy nikt w Polsce nie wytwarza. W Europie też nie! To będzie nie tylko przełom na rynku polskiego AGD, ale też potencjalny hit eksportowy. Proponowali, żeby na drugim końcu zrobić taką dziurkę do kapsli, ale powiedziałem, że nie! Bo sami rozumiecie, jakby urządzenie otwierało butelki i puszki, tobyśmy sprzedali jednemu klientowi tylko jeden egzemplarz. A jak będą oddzielnie, musi kupić dwa otwieracze.
– Daruj sobie te biznesy – burknęła babcia. – Gówno z tego będzie.
Zielonego pojęcia nie masz o produkcji, popycie, podaży, zbycie, słowem, o całym handlu. Albo cię zaraz fabryczne cwaniaczki
przekręcą, albo wyrolują cię odbiorcy, albo sam splajtujesz. Siodło nie pasuje do krowy. Kapitalista z ciebie będzie jak z koziej dupy trąba.
A ten pomysł jest idiotyczny. Po kiego grzyba szukać w kieszeni jakiegoś wihajstra, skoro te puszki mają taki pocięgiel i to się jednym ruchem palca zrywa.
Читать дальше