– A na otwieraczach będzie wytłoczona nazwa: „Hrabia Bronawski spółka z o.o.” – puszył się dalej nestor rodu.
– A to się nie miało nazywać Poldrutexport? – zdziwił się Radek.
– Nie, Drutexpole… eee… Drutpole… – prezes nie mógł sobie przypomnieć nazwy własnej firmy. – Nieważne. „Hrabia Bronawski”
brzmi o niebo lepiej. A pod nazwą wytłoczą mój herb. Muszę tylko kupić herbarz i wybrać jakiś fajny.
Babcia, która akurat przełykała kęs schabowego, wydała dziwny dźwięk, chyba zakrztusiła się ze śmiechu. Przez chwilę bezskutecznie usiłowała złapać oddech, a potem spadła z krzesła. Wezwane pogotowie mogło już tylko stwierdzić zgon.
Zanim ludzie z przedsiębiorstwa pogrzebowego zabrali ciało, obiad zdążył wystygnąć. Matka pomarudziła chwilę, ale nikomu nie chciało się czekać, aż kartofle i kotlety podsmażą się na patelni, więc ostatecznie zjedli zimne. Na deser był sernik, a Radek, korzystając z okazji, zjadł dwie porcje, swoją i babci.
– W pokoju po mamie zrobię sobie gabinet – dumał prezes Bronawski. – W końcu jako szef poważnej spółki muszę mieć reprezentacyjne pomieszczenie, gdzie będę przyjmować kolegów prezesów innych nomenklaturowych firm. Muszę tam tylko wstawić barek i stół bilardowy. I taką ozdobną szafkę na cygara, jaka była na filmie „Powrót do Edenu”.
– A to się zmieści? – zdziwił się jego syn.
– Jak wywalimy meble, pewnie tak. A na razie trzeba zobaczyć, co też tak właściwie mama tam zachomikowała.
– Ale klucze? – zaczęła matka.
– Wyciągnąłem jej z kieszeni, zanim zabrali ciało. – Ojciec z dumą pokazał pęczek kluczy na rzemyku.
Weszli do skarbca babci. Pokój faktycznie był spory, ale okropnie zagracony. Pod ścianą stało ciężkie rzeźbione biurko. Obok majestatycznie wznosiła się barokowa szafa z intarsjowanymi drzwiczkami. Łóżko nieboszczki i dwa wyścielane fotele wypełniały resztę pomieszczenia. Ale spojrzenia wyrodnych potomków spoczęły na ścianie po lewej. Całą jej powierzchnię zajmował wielki regał bez drzwiczek. Półki aż się uginały od rozmaitych, jeszcze niedawno deficytowych dóbr.
– Tu jest ze trzysta flaszek wódki! – zdumiał się ojciec. –
A ręczników frotté chyba grubo ponad setka. Zapasy jak na wypadek trzeciej wojny światowej.
– Wódka się nie psuje, to się przyda, jak będziemy Radkowi wesele wyprawiali – zauważyła trzeźwo matka. – A ręczniki wykorzystamy.
– No ciekawe jak, przecież tu mamy zapas na sto lat. A to wesele to niby kiedy? – Hrabia łypnął wzrokiem na syna.
– Już z pięćdziesiąt razy ci mówiłem, tato, że potrzebuję fiacika.
W obecnych czasach ciężko się dziewczyny wyrywa bez auta.
– Fajtłapa jesteś i tyle. Jak byłem w twoim wieku, nie było mi potrzebne żadne auto – zaczął, ale spojrzał na minę żony i uznał, że jednak nie będzie się chwalił zmyślonymi podbojami erotycznymi.
Aby pokryć zmieszanie, otworzył drzwi intarsjowanej szafy.
Wewnątrz wisiała garderoba babci, a na półkach w drugiej części spoczywały dziesiątki „sztang” zagranicznych papierosów. Tylko na samej górze stał samotnie elegancki czarny cylinder, a obok wystawała srebrna gałka laski. Nestor rodu zdjął obydwa przedmioty.
– To pewnie po moim ojcu, albo i dziadku jeszcze – wzruszył się. –
Z dawnych, hrabiowskich czasów… Z dawnych… dobrych hrabiowskich czasów – dodał z pewnym wahaniem w głosie. –
Z czasów, gdy mieliśmy browar.
I naraz zaświtała mu pewna myśl. Założył cylinder i przejrzał się w lustrze wiszącym nad biurkiem. Zrobił marsową minę. Oparł się na lasce.
– Jak na obstalunek zrobiony – pochwalił nakrycie głowy. –
I świetnie, przyda się.
– A niby do czego? – zdumiał się Radek. – Karnawał to jeszcze za ponad pół roku.
– Do pracy – powiedział skromnie ojciec. – Jako kapitalista muszę odpowiednio wyglądać. Cylinder, garnitur, laseczka. Jak to Marks z Leninem opisywali… Jak będę chodził po halach Drucianki i nadzorował roboli, to samym wyglądem powinienem budzić respekt.
A jak który mi fiknie albo nabluzga, to go obiję laską.
– To może jeszcze przydałby ci się batog w ręce? – zakpiła matka.
– Batoga to akurat tu nie ma – westchnął były towarzysz i na wszelki wypadek, stanąwszy na palcach, obmacał półkę. – Muszę jeszcze chyba sprawić sobie takie wysokie buty jak do konnej jazdy i rękawiczki, cienkie, z cielęcej skórki…
– Czerwiec mamy. W taki dziki upał chcesz w wysokich buciorach i rękawiczkach chodzić? – zirytowała się jego żona.
– No to jesienią może. I szpicrutę, żeby się nią walić po cholewce buta. To pewnie też w sklepie jeździeckim będą mieli.
– Po co to babci było? – zadumał się Radek, obracając w rękach litrową butelkę żytniej. – I jeszcze te papierosy. – Wskazał dziesiątki opakowań marlboro i cameli. – Przecież nie paliła. Chyba że na handel. Pamięta tata tę sprawę ze strzelaniną? I to pobicie milicjantów?
– Szajka emerytów spod kościoła? – zdziwił się nestor rodu. – To ona tam latała nie tylko się modlić, ale i pety kupować? Przecież nie paliła.
– Może kupować, a może… sprzedawać! – odparł Radek. – Przecież to magazyn jak w sklepie.
– Babcia w jakimś gangu handlarzy i cinkciarzy? – roześmiała się matka. – Nie bądź idiotą, synu.
Ale ojciec zmarszczył czoło.
– Zakładając tak czysto hipotetycznie – rozważał na głos – to by oznaczało, że gdzieś tu mogą być ukryte złoto i dolary! – zapalił się.
Jego żona nie wytrzymała i roześmiała się. Radek do niej dołączył.
Najdłużej wytrzymał ojciec, ale wreszcie i on uległ.
– No faktycznie, to idiotyzm – westchnął.
Wysunął szufladę biurka i zamarł. Cała trójka w niemym zdumieniu wpatrywała się w słoik typu wek i tkwiący wewnątrz gruby, naprawdę gruby zwitek banknotów. Całą rodzinę ogarnęła gorączka złota. W dwadzieścia minut przekopali cały pokój.
Poodsuwali, co się dało, od ścian. Obmacali materac, rozpruli nawet poduszki. Rozwinęli wszystkie ręczniki, zajrzeli pod łóżko… Niestety, znaleźli tam tylko niewielkie pudełko, a w nim kilka złotych łańcuszków i medalików. Przenieśli wek do kuchni i przeliczyli pieniądze.
– Za dużo, żeby przepuścić, a za mało, żeby w coś sensownego zainwestować – zadumała się matka. – Ale chyba wystarczyłoby na trzy tygodnie w Bułgarii dla całej naszej trójki.
– Słusznie. Coś nam się od życia należy – kiwnął głową ojciec. –
Pogrzebiemy tylko nieboszczkę i możemy jechać.
– Bułgaria? – zamyślił się Radek. – To brzmi niegłupio! Tanie arbuzy, rakija i ciepłe morze. Podjadę jutro do biura podróży i zaklepię sprawę.
Suka Luna wyszła spod stołu, spojrzała na nich surowo i zrobiła minę, jakby miała ochotę wygarnąć od serca wszystko, co o nich myśli. Ale zamiast tego skrzywiła tylko mordę i wyszła do przedpokoju. Zapiszczała pod drzwiami, więc Radek wypuścił ją do ogrodu. I tyle ją widzieli.
Bronawscy siedzieli właśnie przy niedzielnym śniadaniu. Z daleka dobiegał drażniący dźwięk kościelnych dzwonów.
– Głupi pies – bagatelizował sprawę nestor rodu. – Pani zabrakło, to nie rozumie, że ona nie żyje, tylko gania i szuka. Jak zgłodnieje, wróci.
– A jak nie wróci, to w sumie też dobrze – zauważyła matka. – Skoro mamy jechać do Bułgarii, nawet lepiej, jak przepadnie bez wieści.
Nieoczekiwanie ktoś zapukał do drzwi. Radek poderwał się i po chwili wprowadził do salonu chudego jak tyczka mężczyznę w garniturze.
Читать дальше