– Wedle rozkazu!
– Kij wie jakiej jakości ta elektronika, niech weźmie partię testową tak za dwadzieścia, no, może trzydzieści tysięcy dolarów, ale nie więcej. Zobaczymy, co to warte. Jak będzie w porządku, zamówimy większą ilość.
– Tak jest.
– Pani major – zameldował się kolejny dziadyga – dzwonił pan Żaba z Poznania. Ma ciekawy towar z branży ozdób choinkowych.
– Co on, zgłupiał? Do świąt jeszcze pół roku. Nie zamrozimy pieniędzy na sześć miesięcy.
– Czasu faktycznie dużo, ale za to cena jest bardzo atrakcyjna. No i możemy dostać wyłączność na południowo-wschodnią Polskę. Może dać nam pierwszą partię w komis.
– A jaki to towar?
– Pierdzące bombki, rozsiewające zapach choinki, działają na fotokomórkę. Robione na tajwańskich podzespołach. Podobno we Francji to hit sezonu.
– Pierdzące bombki… – zadumała się babcia. – Może to i nowoczesne, ale myślę, że się w naszym kraju nie przyjmie. No i jeszcze ta sprawa. – Przeniosła spojrzenie na Radka.
– Mmmm! – wybełkotał ten przez knebel.
– Może zrobimy z niego kasjera? – zaproponował Maciej. – W tych
okularkach i garniturze będzie wyglądał jak rasowy buchalter. Albo weźmy go na sprzedawcę. Umie chyba liczyć?
– Mało prawdopodobne – westchnęła babcia. – Mój syn posmarował
i łebka przeciągnęli za uszy przez egzaminy wstępne do liceum. Potem znów posmarował, żeby maturę jakoś zdał. A przyjęcie na studia to już przez dział kadr PZPR załatwiali. – Zmarszczyła czoło. – Na studiach jakoś sobie radził, kując klasyków marksizmu na pamięć. Ale to idiota. Inteligencja średnio rozgarniętego burka podwórzowego.
W dodatku lubi sobie wypić.
Ja nie zdałbym matury?! – zdumiał się kapuś.
– Ubecja werbowała idiotów? – zdziwił się stary.
– Ubecja werbowała każdego, kto jej się wydawał użyteczny. Ale z tym moim wnusiem to faktycznie się nadziali – zarechotała.
– To może nada się chociaż do sprzątania w sklepie i magazynie? –
podsunął ktoś inny.
– To chyba jedyne, do czego może się przydać. I patrzcie mu dobrze na ręce, żeby towaru nie podkradał.
W tej chwili w drzwiach stanął kolejny starzec.
– Jacyś dwaj do pani prezes – powiedział. – Byczki takie, ogolone na łyso, w dresach, chyba z tej całej mafii. – Wykrzywił pogardliwie wargi.
– Prosić.
Kolesi było dwóch. Większy, zbudowany jak jakiś Rambo, ale o bardzo niskim czółku, i mniejszy, o odrobinę inteligentniejszej twarzy. Ubrani byli w ortalionowe dresiki, a na nogach mieli adidasy.
Stanęli pośrodku biura. Widok komputerów i innego sprzętu chyba trochę ich zaskoczył. Przez moment kontemplowali też Radka, nadal zakneblowanego i przywiązanego do krzesła.
– Czym możemy służyć? – głos babci Adelajdy wyrwał ich z zadumy.
Uśmiechała się przyjaźnie.
– My przyszliśmy w sprawie pieniędzy – warknął większy.
– Chodzi o haracz za ochronę – dodał ten mniejszy.
– Dziękuję, kochani chłopcy, połóżcie pieniążki tam, na ladzie, w wolnej chwili przeliczę. I weźcie sobie po czekoladzie w nagrodę.
Obu dresiarzy zamurowało na dobre pół minuty. Pierwszy ocknął
się mniejszy.
– Nie ściemniaj, tylko dawaj kasę, stara ruro, albo spalimy tę budę!
– wrzasnął. – Tysiąc dolców na tydzień albo rozpirzymy to w drobny mak.
Babcia spojrzała na nich znad okularów. Figlarne iskierki w jej oczach nieoczekiwanie stały się czerwonawe, niczym nocna łuna nad płonącymi koszarami NKWD. Rysy stężały jak ołów. Dresiarze nawet się nie domyślali, że stoi przed nimi legendarna major Adelajda hrabina Bronawska pseudonim „Wilczyca”, ale po prawdzie, gdyby się nawet domyślili, nic by im to już nie dało. Dwaj byli partyzanci nie czekali nawet na rozkaz. Kolby skróconych kawaleryjskich karabinów Mausera uderzyły jednocześnie w umięśnione karki, obalając osiłków na podłogę.
– Zatłuczcie debili bejsbolami, trupy tradycyjnie do porucznika Groma, niech je zutylizuje na swojej fermie lisów – rzuciła babcia i odwróciła się do ekranu komputera.
– Tak jest, pani prezes.
Radek zamknął oczy i otworzył je dopiero, gdy podkomendni babci wywlekli z biura plastikowe worki z resztkami. Usłyszał w sumie niewiele, coś jakby odgłosy bicia schabu na kotlety i trochę rzężenia.
Ale to wystarczyło, by myśli o jakimkolwiek buncie wywietrzały mu z głowy. A zaraz potem podjechali rodzice.
Nad Żoliborzem zapadał już mrok. Babcia poszła zapolować, jej podkomendni w towarzystwie synów i wnuków ładowali do furgonetek paczki z komputerami i elektroniką. W sklepie obsługiwano jeszcze ostatnich klientów. Ale w biurze na zapleczu było cicho i spokojnie.
– Zapytałem dyrektora fabryki o należne mi pieniądze – powiedział
były towarzysz Brona oraz równie były prezes Drutpolexportu hrabia Bronawski, zmywając mopem krew z wykładziny. – Bardzo się zdziwił
i powiedział, że przecież powinna mi je wypłacić moja spółka. Tylko
że ja nie wiedziałem, że muszę mieć własny dział księgowości, a księgowa fabryki była już zwolniona, to nawet nie miałem kogo zapytać.
– Tato, czy ci robole nie zrobili cię czasem totalnie w jajo?
– Khm… analizując fakty, rzeczywiście można dojść do takiego wniosku – westchnął ojciec. – Mama chyba miała rację. Zabrakło mi predyspozycji, żeby zostać kapitalistą z prawdziwego zdarzenia. Ale w zasadzie to nie mamy co narzekać. Z komuną już koniec, z partią już koniec, z ubecją też już koniec. Moja spółka nomenklaturowa przepadła wraz z fabryką. A tu konkretna robota jest i wypłatę obiecali. Sto dwadzieścia dolarów miesięcznie to nie w kij dmuchał!
– A moje studia? – zakwilił Radek, skrobiąc szpachelką posokę, która bryznęła aż na ścianę. – Miałem być partyjnym inteligentem, a nie sprzątaczką!
– Szczerze powiedziawszy, te twoje studia w obecnych czasach to o kant dupy potłuc, w tym porąbanym świecie sytych burżujów dyplomowany marksista nie ma czego szukać. A to jest konkret.
Babcia, jak widać, nie dość, że ma plan, to jeszcze go konsekwentnie realizuje. I kasą obraca na ciężkie tysiące i dziesiątki tysięcy dolarów.
Mądrość etapu nakazuje nam przyłączyć się do najsilniejszego drapieżnika.
– Teza, antyteza…
– Teraz to my mamy wyszorować podłogi oraz oskrobać i pomalować ścianę. Na syntezę i dialektykę przyjdzie może jeszcze kiedyś czas.
Krwiopijca
Wrześniowe popołudnie było ciepłe i jakby senne.
Nad warszawską Pragą leniwy wietrzyk
przetaczał białe… no, prawie białe obłoczki. W parku tradycyjnie palono stosy liści, nad kominami Drucianki nie widać było jednak najmarniejszego nawet dymku.
Bezrobocie dokuczało wampirom jak ucięta ręka. Marek, nie mogąc znaleźć sobie zajęcia, przykręcił do stołu imadło i szlifował pilnikiem jakiś detal, zdaje się, zaczep podajnika sznurka do snopowiązałki.
Spawacz Igor wyszedł na trzeszczący balkonik i z frasunkiem oglądał
skorodowaną do cna barierkę. Od siedemdziesięciu lat nie miał jakoś czasu zebrać się w sobie raz a dobrze i jej naprawić, a teraz, gdy akurat miał czasu do wypęku, okazało się, że nie ma narzędzi. Żałował
poniewczasie, że przed plajtą Drucianki nie wyniósł cichcem z zakładu choćby jednej spawarki.
– Jak będzie kapitalizm, to może wreszcie otynkują te domy? –
rozważał, patrząc na rząd kamienic przy ulicy Kawęczyńskiej. –
Pamiętam, że właściciele planowali to bodaj na rok czterdziesty, ale nie zdążyli, bo wojna, no a potem nie było jakoś klimatu politycznego… I asfalt by się wreszcie przydał.
Читать дальше