– I nic nie wynegocjujemy?
– Nic.
– Przepraszam, ale muszę naradzić się z przyjacielem na osobności.
– Marek pociągnął Igora do sąsiedniego pomieszczenia.
Gosia wróciła do szydełkowania. Gdyby była ciepła, pewnie ze zdenerwowania trzęsłyby się jej palce, ale ponieważ wampiry nie mają krążenia…
– Obrusik dziergamy? – zagadnął gość. – Niebrzydki nawet.
– Nie na sprzedaż – odgryzła się.
– Zrób dwadzieścia takich i gibaj na Różyca, może ty na czynsz zarobisz, bo na te dwa lenie chyba nie ma co liczyć. Już przed wojną migali się z opłatami i widać nie pozbyli się złych nawyków. A kasę przecież mają. – Łypnął na magnetowid stojący pod telewizorem. –
Właściwie to wampiry powinny płacić więcej, przecież odpadają wam wydatki na wyżywienie, ale znajcie moje dobre serce. Sto od mieszkania, jak wszyscy.
Gosia odburknęła coś pod nosem.
– Swoją drogą, ładnie się tu zrobiło – ciągnął Hosenduft. – Bo przed wojną to nora była straszna, a teraz i firanki wyprane, i parkiet wyfroterowany, i kwiatki na oknie… Znać kobiecą rękę.
Wampiry wróciły.
– Co zatem proponujecie? – zapytał gość.
Ślusarz podszedł i nie wdając się w zbędne dyskusje, rąbnął go sierpowym w szczękę. Podskoczył i wykorzystując zaskoczenie, założył przybyszowi nelsona. Igor wydobył z lodówki strzykawkę i złapawszy kamienicznika za przedramię, zaaplikował mu dziesięć mililitrów jakiejś burej mazi. Puścili ofiarę.
– Co wyście zrobili?! – syknął kamienicznik, łapiąc się za rękę. – Co mi wstrzyknęliście?
Pod jego bladymi palcami ukłute przedramię ciemniało, w oczach pokrywając się ładną opalenizną. Puścił je, by złapać się za pierś.
– Krew zombiaka – burknął spawacz.
– Po co?! Jak to? Co wyście zrobili?! – powtórzył kamienicznik. –
Serce… serce mi bije! – wrzasnął.
– To nasza tajna broń do eliminowania wampirów świrów.
A serduszko wali dlatego, że przestajesz być trupem. – Głos ślusarza ciął jak brzytwa. – Za pięć minut, może dziesięć, nastąpi całkowite odwampirzenie, uczłowieczenie i znowu będziesz zwykłym ciepłym.
Starzec wytrzeszczył oczy.
– Że niby co? Jak to?! Przecież umarłem i wstałem z grobu jako wampir. Nie mogę tak po prostu wrócić do żywych!
– Da się – mruknęła Gosia, kończąc rząd oczek. – Tylko przeważnie nie ma po co.
– Oczywiście nie na długo będziesz ciepłym. Sto piętnaście lat to nie w kij dmuchał. Ludzie tyle nie żyją. Kilka dni i pójdziesz do piachu.
Zdechniesz ze starości, tym razem już na zawsze – uzupełnił spawacz.
– Wy świnie!
– Że niby my świnie? A kto chciał z nas drzeć czynsz?
Proponowałem, żeby dogadać się po dobroci, to wierzgałeś. No i teraz masz za swoje – burknął Marek.
Proces przemiany wampira w człowieka powoli się kończył.
Hosenduft z niedowierzaniem oglądał powykręcane artretyzmem palce. Próbował rozprostować plecy, ale boleśnie strzyknęło go w krzyżu. Łokcie i kolana puchły w oczach. Reumatyzm brał go w obroty, aż miło. Twarz pokryły wątrobowe plamy.
– Ja was, wy gnidy… – Uderzył gniewnie pięścią w stół, ale widać
było, że siły ma tyle, co kot napłakał.
– Myślę, że wykończysz się raczej w kilka godzin niż w kilka dni –
zauważył Marek. – A teraz słuchaj. To był bat, ale jest też marchewka.
Jest dla ciebie jeszcze szansa. Minimalna. Możemy cię ponownie zwampirzyć, chociaż nie za darmo. Gosiu, przynieś maszynę do pisania!
Dziewczyna przydźwigała sprzęt i wkręciła w wałek czystą kartkę.
Usiadła wygodnie na krześle, gotowa do pracy.
– Czego chcecie? – wychrypiał kamienicznik.
– Wystawisz nam papier, że wieczyście zrzekasz się jakichkolwiek roszczeń do tego budynku, czynszów aktualnych i zaległych oraz innych opłat. Od nas i od pozostałych lokatorów. A potem dupa w troki i won. W zamian jeszcze trochę pożyjesz jako wampir. Tylko nie właź nam więcej w drogę.
– Dawajcie ten papier! Podpiszę! – jęknął kamienicznik.
– Gosiu, pisz – polecił Marek. – Ja, Aaron Hosenduft, przez samo h oczywiście, zrzekam się uroczyście…
Dziewczyna, posługując się dwoma palcami, powoli wystukiwała kolejne słowa. Pomyliła się kilka razy, odstępy między linijkami też wyszły jej nierówne, ale powoli jakoś skleciła cały tekst. Kwadrans później kamienicznik złożył autograf pod dokumentem. Dłoń trzęsła mu się ze starości, wściekłości i strachu.
– Macie, czego chcieliście. Jesteście wolni. Dotrzymajcie słowa –
zażądał. – Chcę odtrutkę!
– Ja zawsze dotrzymuję słowa – obraził się ślusarz, a potem wyciągnął z szuflady spluwę z tłumikiem i strzelił staremu prosto w pierś.
– Oj! – pisnęła Gosia.
– Nic mu nie będzie. A gwałtowna śmierć to jedyna metoda, żeby znowu stał się wampirem – wyjaśnił Igor. – Poleży pół roku w grobie i się odrodzi. Jedyny kłopot, że jak już wylezie z trumny, to zadowolony raczej nie będzie. To twardy żydowski lichwiarz. Na ile go znam, wytnie nam jeszcze jakiś paskudny numer. Najlepiej byłoby go od razu osikowym kołeczkiem potraktować, ale nie będę łamał
danego słowa.
– Nie gadaj, tylko goń do piwnicy po łopaty – rozkazał jego przyjaciel.
Ani Markowi, ani Igorowi nie chciało się łazić daleko, więc grób wykopali na podwórzu, koło śmietnika. Mieszkańcy kamienicy początkowo tylko gapili się z okien, jednak gdy krwiopijcy znieśli trupa na parter, rozległy się nieśmiałe oklaski. Dół lokatorzy zasypywali już wspólnie.
Firma
Rok 1989 to był dziwny rok. Wprawdzie nie nadleciała żadna kometa ani nie wybuchła zaraza, ale ludzi ogarnęła dziwna gorączka. Milicjanci i ubecy czuli się nieco zagubieni. Władza najwyraźniej zgłupiała i zaczęła knuć coś do spółki z agenturą, którą miała w Solidarności. Jednocześnie funkcjonariusze otrzymali rozkazy, by nie rozganiać już demonstracji i nie pałować uczestników.
A major Nefrytow złapał grypę. Przewiało go na moście Poniatowskiego, gdy zgodnie z grafikiem, jak w każdy pierwszy piątek miesiąca, sypał do Wisły trutkę przeciw syrenom. Wyziębiony organizm nie oparł się zarazie… Początkowo wydawało mu się, że jakoś ją przechodzi, ale gdy gorączka skoczyła prawie do czterdziestu stopni, powlókł się do lekarza. Ten, nie bacząc na protesty, dał mu dwa tygodnie zwolnienia. Major wrócił taksówką do domu. Przez kolejne dziesięć dni zgodnie z zaleceniami leżał, łykał leki i unikał
stresów. No dobra, to ostatnie trochę mu nie wyszło. Co jakiś czas z
przyzwyczajenia
włączał
telewizor.
Na
widok
mord
solidarnościowców panoszących się po studiu gwałtownie skakało mu ciśnienie. No i za którymś razem nie wytrzymał. Gdy na ekranie pojawił się Leszek Moczulski, i to – o zgrozo – zaproszony przez prowadzących jako gość, major wyciągnął służbową tetetkę i rozstrzelał telewizor. Następnego dnia rozwalił jeszcze radio. Lejący się z głośników nienawistny reakcyjny bełkot był ponad jego siły.
Jeszcze przez kolejne dni aż go podrywało, gdy przypomniał sobie, co zobaczył i usłyszał. Na szczęście za każdym razem wystarczyła
szklanka wódy, by mógł wrócić do równowagi psychicznej.
Wreszcie poczuł się na tyle dobrze, aby iść do pracy. Podszedł do budynku, pogwizdując wesoło. Nacisnął klamkę, a potem wdusił guzik dzwonka. Ale, o dziwo, nikt nie otwierał. W końcu po kilku minutach usłyszał kroki i drzwi się uchyliły. Chciał wejść do środka, ale spostrzegł, że drogę blokuje mu łańcuch. W szparze mignęła postać kobiety w garsonce.
Читать дальше