– Co robimy z tymi praskimi? – Młodszy agent wydmuchał z nosa garść krwawych „skwarek”. – Żal odpuszczać, mamy namierzoną kamienicę… Najekonomiczniej skasować od razu całe gniazdo.
Z drugiej strony ja bym się tam drugi raz nie pakował.
– W żadnym wypadku nie odpuścimy! Tylko trzeba sposobem. Nie da się wytłuc w gnieździe, trzeba je dopaść, gdy opuszczą bezpieczną kryjówkę.
– Ma pan jakiś plan awaryjny?
– Ja zawsze mam jakiś plan! Jak się nie da w miejscu zamieszkania,
dorwiemy je w robocie. Zamaskowani jako robotnicy, przenikniemy do wnętrza ich fabryki, zaatakujemy wampiry znienacka, utłuczemy i wycofamy się niepostrzeżenie.
– Brzmi nieźle!
– Tylko najpierw trzeba skombinować robociarskie łachy. A na razie proponuję powetować sobie dzisiejsze niepowodzenia choćby niewielkim, ale konkretnym sukcesem – zaproponował inżynier.
– To znaczy? – zaciekawił się agent.
– Pójdziemy kropnąć Profesora. Kupiłem dwie puszki muchozolu.
To będzie bułka z masłem.
Zoo już spało. Ostatni pracownicy dawno wrócili do domów.
Zwierzaki porykiwały jeszcze w klatkach. Łowcy zapukali do drzwi szklarni. Wampir zwany Profesorem otworzył i zdumiony gapił się na nich przez jakieś pięć sekund.
– No nie! – westchnął wreszcie. – To znowu wy?
– Nie dokończyliśmy wczoraj pracy – wyjaśnił z godnością prezes.
– Ale tym razem jesteśmy lepiej przygotowani – warknął agent Chrupek.
– A nie możecie po prostu odpuścić? – spytał wampir. – Po co to wszystko? Kołki, przemoc, zabijanie? I jeszcze ta altówka, wilgoć taka w powietrzu, instrument może się zniszczyć. Napiszcie protokół
z mojej likwidacji, ja wam pokwituję i zawieziecie tym całym Coollenom. Wilk będzie syty i owca cała.
– Ale jak podpiszesz protokół, jeśli będziesz unicestwiony? –
zdumiał się szef łowców.
– Nie będę. Napiszecie, że mnie stuknęliście… ale bez stuknięcia.
Normalna kreatywna sprawozdawczość. Nie znacie tego w USA?
Łowcy popatrzyli po sobie zdezorientowani. A potem bezradnie rozłożyli ręce.
– O w mordę. To widzę, że muszę wam to wyjaśnić łopatologicznie.
Klient zamawia likwidację wampira. Piszecie protokół, żeście go
zlikwidowali, ewentualnie fałszujecie dowody rzeczowe, zgarniacie kasę i po sprawie. Wydział Z zawsze tak robi.
– Jakieś ostatnie życzenie? – zapytał konkretnie agent Chrupek, unosząc kuszę.
– A to niby po co? – Wampir zezował na puszkę muchozolu w rękach prezesa.
– Na komary – zarechotał inżynier Chudoba. – Tym razem to już twój koniec.
– A koncertu nie będzie? Chyba mi przysługuje…
– Zagramy dopiero nad zwłokami.
Wampir poruszył ustami i rozsypał się w stado kotów. Zwierzątka miauknęły wściekle, prychnęły i ruszyły do ataku. Inżynier zdążył
wystrzelić jeden kołek, ale i tak nie trafił. Obaj łowcy usiłowali się oganiać, potem w przypływie desperacji podjęli walkę. Ale kopnięte lub trafione pięściami koty odskakiwały tylko na chwilę i znów ruszały do ataku, wściekle gryząc i drapiąc. Zwierzątek nie było dużo, zapewne nie więcej niż setka, ale wbijały się kłami i zaczepiały pazurami. Na miejsce każdego z trudem oderwanego rzucały się kolejne trzy. Prychały przy tym wściekle i miauczały rozdzierająco.
Obaj łowcy usiłowali umknąć przez drzwi, ale i to okazało się niełatwe. Koty nie odpuszczały. Gdy doszli do siebie, leżeli na pryzmie koksu za kotłownią. Ubrania mieli w strzępach, z licznych zadrapań i ugryzień kapała krew.
Obok nich stos kotów miauknął, zbił się do kupy i scalił w wampira.
Profesor otrzepał ubranie z kociej sierści i popatrzył na powalonych wrogów z wyraźną niechęcią.
– Wypierdalać, frajerzy, ale to już. – Władczym gestem wskazał im bliżej nieokreślony kierunek. – I przestańcie mi się tu szwendać, bo się naprawdę wkurzę. – A jak się wkurzę, to przerobię was żywcem na karmę dla hien. – Klepnął burtę stojącej obok rozdrabniarki. I nikt was nigdy nie znajdzie.
Łowcy, mocno sponiewierani, powlekli się przez chaszcze na kwarantannę.
– Odpuszczamy? – zapytał Chrupek.
– Nie! Jak mówi polskie przysłowie, do trzech razy sztuka!
W dodatku… gryzie mnie pewne podejrzenie. Pamiętasz, co gadał ten dziadyga z cmentarza?
– O tym, jak ubecja dopadła Dziadka Weterana?
– No właśnie… Skoro wedle Profesora Wydział Z zawsze fałszuje dokumentację…
– To znaczy, że ten staruch zrobił nas w konia! Zidentyfikował nas jako łowców i krył wampira! Ale żeby ciepły osłaniał martwiaka? –
rozważał młody.
– A jeśli to był Dziadek Weteran we własnej osobie? – burknął
inżynier. – Pamiętasz, jak odczyt wariował?
– Ale żeby wampir wyglądał jak ostatni dziad?!
– Wydaje mi się, że to możliwe. Kraj biedny, to i wampiry pewnie cienko przędą. Populacja dominujących drapieżników jest w znacznej mierze zależna od stanu ekosystemu. Na przykład w Arktyce, gdy lato jest cieplejsze, pojawia się więcej zooplanktonu i kryla, dzięki czemu rośnie ilość fok, zajęcy, mew… Uczeni już dawno spostrzegli, że w cieplejsze lata Eskimosi dostarczali do faktorii znacznie więcej skór niedźwiedzi polarnych. Tu może zachodzić podobny mechanizm.
– Społeczeństwo biedne, to i wampiry niebogate?
– Dokładnie to miałem na myśli.
Kryzys przyszedł przed północą. Agent Chrupek najpierw dłuższy czas z niewyraźną miną trzymał się za żołądek, a potem pokłusował
do łazienki i zatrzasnął się w środku. Sądząc po odgłosach, przeczyściło go i od góry, i od dołu.
– Wszystko gra? – zagadnął inżynier, gdy sytuacja na chwilę się uspokoiła.
– To chyba te parówki albo te pieczarki, albo jedno i drugie – jęknął
agent. – O mamuniu, znowu…
– Nie umieraj, zaraz wracam!
Inżynier zbiegł na dół do sklepiku Pewexu. Stanął przed szybą.
– Co potrzeba? – zagadnął sprzedawca.
– Kolega mi się struł. Potrzebuję wódki… Albo rumu może.
– A czym się struł?
– Bułką z pieczarkami… albo hot dogiem.
– Rany boskie… Panowie z daleka, jak mniemam?
– Z USA.
– To niech was ręka boska broni jeść takie rzeczy. Żeby strawić nasze zapiekanki czy hot dogi, trzeba się zaprawiać od małego! To zupełnie inna flora bakteryjna. Tu nie ma co wódką ani rumem leczyć.
Uwierz pan mojemu doświadczeniu. Te bakcyle trzeba wypalić czymś znacznie mocniejszym.
– Poproszę zatem spirytus!
– Tu trzeba mocnego samogonu. Najlepiej śliwkowego.
– Samogon… aaaa, bimber! – skojarzył inżynier. – W sklepie tego nie dostaniemy. Czy tu w okolicy jest jakaś… eee… jak to się po polsku nazywa?
– Melina?
– No właśnie, melina.
– W okolicy to z pięćdziesiąt. Robociarska dzielnica w końcu. A że sklepy do dwudziestej, jakoś sobie trzeba radzić. Tu, jak się wie, gdzie szukać, to na każdej klatce się znajdzie. Ale co pan będzie zelówki po nocy zrywał? Pięć dolarów i załatwione.
Łowca wysupłał zielony banknot. Chłopak sięgnął pod ladę i podał
mu półlitrówkę zawiniętą w gazetę. Inżynier pobiegł na górę.
Agent Chrupek siedział w pokoju, nieco zielony na twarzy. Dygotał
jak w febrze.
– Mam lekarstwo! – Prezes postawił flaszkę na stole. – Prawdziwy polski samogon.
– Dziadek coś wspominał. – Młodszy agent zmarszczył brwi.
Polali sobie do szklanek.
– No to po polsku. Na wdechu i jednym haustem – polecił szef.
Читать дальше