będziemy tworzyli historię!
Przeszli na drugą stronę i zaczęli skradać się do budynku jak zwiadowcy zamierzający zaskoczyć wrogiego wartownika. Ale nie udało im się podejść niepostrzeżenie. W oknie obok bramy siedziała jakaś staruszka.
– Panowie względem kogo przyszli? – zagadnęła uprzejmie. – Może ja coś pomogę?
– Eeee… – Inżynier nie bardzo wiedział, jak odpowiedzieć.
– Bo jeśli celem likwidacji tych wampirów, co się tu zalęgły –
babinka ściszyła głos – to pod ósemką mieszkają, z bramy na lewo i po schodkach. Na pierwszym piętrze.
Podziękowali i zagłębili się w trzewia budynku. Faktycznie, po lewej znaleźli wejście na klatkę schodową. Zatrzeszczały wysłużone drewniane stopnie. Barierka dziwnie lepiła się do rąk. Zapach gotowanej kapusty wypełniał przestrzeń. Żarówek nie było, albo ktoś je wykręcił, albo się przepaliły i nikt ich nie wymienił. Drzwi z ósemką nie wyglądały szczególnie imponująco. Stare, drewniane, dwuskrzydłowe. Przez ostatnie kilka dekad pomalowano je wieloma warstwami farby olejnej. Farba łuszczyła się, odsłaniając wcześniejsze barwy.
– Lubię takie drzwi – wyznał inżynier. – Otwierają się do wewnątrz.
Wystarczy mocno przywalić pod klamkę.
– A ja bardziej lubię wykańczać wampiry na cmentarzu – wyznał
Chrupek. – Zawsze to robota na świeżym powietrzu. No i w półmroku mają przewagę… Tak za dnia to jednak odrobinę niesportowo.
– Te wątpliwości przynoszą ci chlubę! Ale teraz nie czas na rycerskie gesty. Musimy wyeliminować pasożyty żerujące na bezbronnym społeczeństwie.
Inżynier założył lekarski stetoskop i przyłożył do desek. Wsłuchał
się w dźwięki z mieszkania. Bulgotały rury, ktoś spuścił wodę w ubikacji, echo niosło szum przyciszonej rozmowy.
– Zamówieni klienci są w środku – warknął drapieżnie. – Chcesz, to wyciągaj instrument, zagraj im kołysankę i bierzemy się do pracy.
– Tu jest Polska, to zagram im marsz pogrzebowy Chopina, a potem wywalamy drzwi i robimy rzeźnię – ucieszył się młody.
Wyjął z futerału altówkę. Dźwięki rozlały się po brudnej klatce schodowej. Skrzypnęły rozdzierająco drzwi piętro wyżej. Jakaś staruszka w fartuchu w grochy zeszła do półpiętra, poprawiła okulary, spojrzała na łowców, a potem sięgnęła do kieszeni i rzuciła im dwudziestozłotówkę z Nowotką. Moneta brzęknęła o kafelki, odbiła się i znikła. Gdzieś w trzewiach budynku ponuro zaskowyczał
pies. Zawtórował mu drugi.
– Wypad stąd, cygańskie nasienia, to nie, urwał, sala koncertowa –
wrzasnął ktoś z dołu.
Ale Chrupek twardo dograł takt do końca.
– Tradycji stało się zadość! – oświadczył z dumą.
– Wiesz co, nie obraź się, ale może trochę zmodyfikujemy ten zwyczaj – zaproponował inżynier. – Zasadniczo jestem zwolennikiem muzyki, ale może porzućmy zbędny romantyzm? Praktyczniej chyba będzie grać już po likwidacji, nad ciałami powalonych wrogów.
– Hmm… niby tak, ale niesportowo. Myśliwi zawsze grają na początku polowania, żeby ostrzec zwierzynę – zgłosił swoje zastrzeżenie młodszy agent.
– No nic, obgadamy to sobie jeszcze na spokojnie po akcji.
– Pukamy?
– Nie, weźmiemy je z zaskoczenia.
Agent schował altówkę i przewiesił futerał przez plecy. Ujął w dłoń dyszę zraszacza. Poprawił pasek, który zaczął go dusić.
– Daj ten instrument! Kusza, kanister i altówka to za dużo, jak na jedne plecy!
– Tylko proszę na nią uważać.
Inżynier złapał trzonek pięciokilogramowego młota, wziął zamach i z całej siły przyładował w zamek. Trzasnęło drewno framugi, a może łamane rygle, i przejście stanęło otworem. Obaj łowcy szparko wskoczyli do wnętrza mieszkania. Na wprost była łazienka, brudna i ciasna, teraz pusta. Po lewej kuchnia – bez okna i też pusta. Drzwi po prawej wykonano z dykty, ustąpiły od jednego kopnięcia.
W salonie przy stole siedziało trzech kolesi. Grali w karty. Słysząc hałas, odwrócili się w stronę nieoczekiwanych gości. Prezes i jego pomocnik zamarli na chwilę, przerażeni widokiem odrażających
mord, zniszczonych przez czas i alkohol.
– Czego tu? – burknął barczysty dziadyga z łezką wytatuowaną w kąciku oka.
– Fundacja Van Helsinga – huknął dziarsko starszy łowca. –
Przyszliśmy po was. Gińcie, krwiopijcy!
Biesiadujący byli bladzi na gębach jak wampiry, wyglądali trochę jak zombie, cuchnęli nawet jeszcze gorzej, ale chyba jednak byli ludźmi, bo chmura H2Ośw. nie zrobiła na nich żadnego wrażenia.
– Co, ciule, zawędrowało się za daleko od domu? – wycedził ten z przetrąconym nosem. – A tak właściwie czego tu szukacie?
– Fundacja Van Helsinga – powtórzył agent Chrupek. – Dostaliśmy na was zlecenie! Pozdrowienia od rodziny Coollenów. Gińcie! – Uniósł
kuszokołkownicę.
I rozpętało się piekło. Inżynier w młodości był karateką. Agent Chrupek przeszedł w Japonii dwuletni kurs spinjitzu. Na wampiry zazwyczaj to wystarczało. Niestety, trzej zakapiorzy okazali się adeptami podwórkowej sztuki walki Szmul-kombat. Amerykanie momentalnie stracili przewagę zaskoczenia i mogli tylko rozpaczliwie parować ciosy, zadawane stołkami, krzesłami, patelnią, garnkiem, pogrzebaczem, kijem od szczotki i butelkami przekształconymi ad hoc w tulipany. A potem nagle okazało się, że mieszkanie jest dla nieproszonych gości po prostu za ciasne. Co gorsza, obaj łowcy w wirze walki popełnili błąd i zamiast wycofać się do drzwi, znaleźli się pod oknem.
– Frajer, mus fruwać – wydarł się jeden z autochtonów i wykorzystując lukę w zasłonie bloków, z rozmachem kopnął prezesa Chudobę w jądra.
Straszliwa siła ciosu oderwała inżyniera od parkietu… Plask! Zarył
ciężko w kałuży błota zdobiącej podwórze. Nie zdążył się przetoczyć na bok, gdy agent Chrupek spadł mu na plecy. Szef jęknął i opadł
twarzą w wilgotną, cuchnącą mięsistą masę, złożoną z gleby, obierków od kartofli i różnych substancji mniej i bardziej organicznych. Kątem oka spostrzegł, jak błocko obok jego ramienia zmienia powoli barwę. To z nosa podwładnego kapały grube krople krwi.
– I żebym was tu więcej, frajerzy, nie widział, bo powtórzymy lekcję latania, ale tym razem z wyższego piętra – dobiegło ich z góry. –
I zabierajcie tę swoją gitarę.
Z okna, koziołkując, wyleciała altówka. Młodszy z łowców ryknął
jak lew i zdołał ją pochwycić, nim instrument roztrzaskał się o ziemię.
Obaj powoli doszli do siebie. Otrzepali się z co większych brył błota i powlekli do auta. Na szczęście furgonetka stała tam, gdzie ją zaparkowali. Wprawdzie w tak zwanym międzyczasie ktoś urwał
wycieraczki i wydrapał na lakierze drzwiczek swastykę, ale nie odkręcono kół, więc łowcy mogli podjąć ewakuację z paskudnej dzielnicy. W hotelu długo moczyli się pod prysznicem i polewali obite twarze lodowatą wodą. Potem wysmarowali się tajną wojskową maścią, niwelującą siniaki i opuchliznę. Wreszcie usiedli w fotelach i nalali sobie po solidnej szklance whisky.
– Chyba pomyliliśmy drzwi – powiedział wreszcie agent Chrupek.
– Albo to była celowo zastawiona pułapka – dodał inżynier. –
Coollenowie wspominali, że wampiry z Warszawy to zgrana paczka.
Jak zabraliśmy się do Profesora, najwidoczniej pozostałe zaraz się dowiedziały, że trwa polowanie. Takie wieści szybko się rozchodzą, nawet w kraju, gdzie mało kto ma telefon. I miały czas na przygotowania. Nasz błąd, żeśmy nie skasowali gada za pierwszym podejściem. Ale mówi się trudno, ten się nie myli, kto nic nie robi.
Читать дальше