– Powiedział pan, że jak są w dobrym humorze? – podchwycił
inżynier. – Co miał pan na myśli?
– Bo jak są w złym, to nie ma tej serii z kałacha, tylko od razu rozpylają zawiesinę. Wampir w trumnie pali się żywcem. Czasem to i dwadzieścia minut mija, zanim się wykończy. A uciec nie ma jak, bo biorą widły takie jak do gnoju i dziab w trumnę, żeby biedaka przyszpilić do dech, niby motyla w gablocie. A jak ten nieszczęśnik wyje, płonąc! Mój Boże! Wiem, że wampiry to niebezpieczna swołocz, ale przecież żal, że rozumna istota tak cierpi.
Obaj goście z USA nieco pozielenieli na twarzach.
– Widziałem tych pieprzonych ubeków przy pracy – ciągnął
dziadyga. – Z daleka oczywiście, bo oni nie lubią świadków, oj, nie lubią. Jak idą na robotę, to takie mają skórzane fartuchy jak w rzeźni, maski podobne do przeciwgazowych, buciory podbite metalem, z twardej wołowej skóry, sznurowane i prawie pod kolana. A na plecach zbiorniki na wodę święconą. I strzykawki czasem wyciągają, takie duże, weterynaryjne, z igłami grubszymi niż szydło. A w nich kwas fluorokrzemowy.
– Po co im ten kwas!? – zdumiał się Chrupek.
– Tak normalnie używa się go do osuszania zawilgoconych murów.
Zachodzi reakcja chemiczna i woda w cegle ścina się w krzemionkę.
A oni zastrzykują to zombiakom. Tkanki są wilgotne, wewnątrz ciała robi się kamień, zombie sztywnieje. Nie może się poruszać, ale bardzo długo zachowuje świadomość. A oni siedzą, czekają i gdy skamienieje do końca, tłuką go młotem jak szklankę. Trach i na kawałki. Ale najstraszniejsze jest to, że jeden z łowców zawsze ma ze sobą emaliowane blaszane wiadro.
– Dlaczego najstraszniejsze? – nie zrozumiał inżynier. – Po co mu to wiadro? Na czaszki?
– E, nie, czaszki wampirów pakują normalnie w gazetę i do
worków. O co biega z tym kubełkiem, tego dokładnie nie wiadomo.
Ale starzy grabarze mówili, że to właśnie jest najgorsze. Że lepiej się nawet nie domyślać. No a nikt nie jest tak głupi, żeby pytać łowców o szczegóły. W każdym razie to fachowcy od mokrej roboty.
Nieważne, martwiak czy ciepły, nie daj Boże takim w łapy wpaść.
– I często tak?!
– Regularnie sprawdzają każdy cmentarz w mieście. Bródnowski mniej więcej co kwartał. Tu nic martwego się nie uchowa. A jak coś się zalęgnie… Ubecja się nie cacka. Załatwią każdego. Najdłużej ich kiwał
koleś, którego wołali Dziadek Weteran.
Oczy łowców zabłysły.
– Dziadek Weteran? – podchwycił prezes. – Słyszeliśmy o nim.
– No, jeśli panowie chcieli na niego zapolować, to trzy tygodnie za późno przyjechaliście. To był stary warszawski cwaniak, kuty na cztery nogi. Nigdy nie spał dwa razy w jednym grobie. Widziałem go ze cztery razy w życiu. Jeden stary grabarz mi powiedział, że to wampir, bo inaczej za nic bym się nie domyślił. Chytrula ubierał się jak ciepły, gębę smarował sokiem z orzechów i pudrował, żeby wyglądała na opaloną. No i marnie skończył. Ubecy przyjechali swoim traktorem. Nawet nie ryzykowali podnoszenia płyty, wwiercili się do środka młotem pneumatycznym i puścili przez otwór wodę święconą z cysterny, może z tysiąc litrów. Tylko para szczelinami nagrobka poszła, widać aż się zagotowało.
Agent Chrupek odszedł na stronę i puścił pawia.
– Panowie też na nich uważajcie, nie lubią, oj, nie lubią, gdy ktoś im na teren włazi… I nie zapomnijcie opowiedzieć o tym w Ameryce.
Niech kraje wolnego świata poznają prawdę o zbrodniach tego ludożerczego reżimu!
– Oczywiście, pańska relacja nie przepadnie – zapewnił go prezes, po czym łowcy pożegnali się i ruszyli do wyjścia.
– Myślałem, że ci z Wydziału Z to jednak mimo wszystko w jakimś tam stopniu nasi koledzy po fachu – powiedział głęboko wstrząśnięty agent Chrupek. – A tymczasem to jacyś pieprzeni czerwoni sadyści.
Kursy w NKWD przechodzili czy jak?!
– Na NKWD są za młodzi, ale kto wie czy KGB nie szkoliło ich
w Moskwie – mruknął inżynier. – Albo i w jakichś gorszych miejscach… Zatem Dziadka Weterana możemy skreślić.
Wyszli przed cmentarz. Wypogodziło się, ale w powietrzu wisiał
chłód. Pora była już jakby obiadowa.
– Zjadłbym coś dobrego – westchnął agent Chrupek. – Hamburgera z McDonalda. Albo jakiś inny fast food.
– McDonalda to tu może otworzą za sto lat. Ale hot dogi chyba mają.
– Inżynier wskazał stojącą opodal bramy cmentarza przyczepkę kempingową.
Młody łowca podszedł, zapłacił i po chwili dostał dwie buły w serwetkach. W rozcięciach pieczywa pod warstwą keczupu widać było parówki i nic poza tym.
– A warzywka? – zdziwił się.
– Jakie znowu warzywka!? – zdumiał się sprzedawca. – To przecież hot dog, a nie sałatka!
– Trochę inny standard niż w Nowym Jorku – westchnął inżynier. –
No nic, zjedzmy i do roboty.
Usiedli na ławce.
– To zdumiewające – mruknął młodszy agent, żując swoją przekąskę. – Tu jest tylko pół parówki! Nawiasem mówiąc, raczej trzeciej jakości i drugiej świeżości.
Prezes zaciekawiony zajrzał do swojej bułki. Jego parówka też została przecięta wzdłuż na pół.
– Albo to efekt kryzysu, albo cwaniactwa – zadumał się.
– Albo połączenie obu tych czynników. Coś bym jeszcze przekąsił.
– O, ja też. Ta odrobina mięsa tylko podrażniła mi żołądek –
przyznał starszy łowca. – To może u konkurencji?
Przeszli na drugą stronę skwerku. Stała tu podobna przyczepka kempingowa. Tylko oferta była trochę inna.
– Oryginalny pomysł – mruknął młody agent. – Podgrzewana buła, a farsz zrobiony z pieczarek chyba.
– Brak mięsa – westchnął prezes. – Muszą zastępować je różnymi wynalazkami. Ja chyba nie mam ochoty.
– A ja się skuszę. Warto od czasu do czasu poznać trochę kuchni lokalnej.
– Jak uważasz.
Kwadrans później zapakowali się do auta i ruszyli.
– Skoro Dziadek Weteran został wyeliminowany, złożymy wizytę w gnieździe wampirów na Szmulkach. Zlikwidujemy je z marszu, a wieczorem wykończymy Profesora – zadecydował prezes. –
I zostanie nam już tylko wytropienie tego całego hrabiego. Tylko tym razem bez fuszerki.
– Się wie!
W notatkach od Coollenów nie było podanej precyzyjnej lokalizacji.
Obaj łowcy jechali sobie powolutku wzdłuż Kawęczyńskiej. Stary prowadził, młody obsługiwał wykrywacz. W ciasnym wnętrzu pojazdu pachniało orgonem.
– Mamy odczyt – zameldował wreszcie Chrupek. – Bardzo silna emisja, co najmniej trzy sztuki. I raczej są w domu.
– Ha, to by się zgadzało ze szczegółami zlecenia. Idziemy je załatwić! – Inżynier wcisnął hamulec.
Zaparkowali pojazd na chodniku. Wysiedli. Kamienica po drugiej stronie ulicy nie wyglądała na siedzibę wampirów. Paskudna szara elewacja, sypiący się tynk… Wzniesiono ją zapewne na początku dwudziestego wieku. Część balkonów straszyła przerdzewiałymi barierkami i przegniłymi dechami, z innych pozostały tylko stalowe szyny sterczące z muru. Obaj łowcy otworzyli bagażnik.
– Pukamy do drzwi. Gdy otworzą, wpuszczamy do wnętrza trzydziestoprocentowy roztwór wody święconej – zakomenderował
inżynier, objuczając pomocnika ogrodowym rozpylaczem. – Na wampiry podziała silniej niż gaz łzawiący na ciepłych. Będą oślepione, na wpół sparaliżowane i niezdolne do stawiania oporu. Wtedy wchodzimy z kuszokołkownicami i dobijamy.
– A jak nie zechcą otworzyć?
– To zapukamy mocniej. – Szef wyciągnął pięciokilogramowy młot kamieniarski na długim, ogumowanym trzonku. – Ruszajmy, dziś
Читать дальше