Za murem były jakieś chaszcze, z daleka wiaterek niósł woń siana i płytko zakopanych zwierzątek, które najwidoczniej nie wytrzymały życia w niewoli. Ponadto zajeżdżało swojsko obornikiem. Budynek kwarantanny stał ciemny i z pozoru martwy. Pod murem też zalegały głębokie cienie. Obaj łowcy, chcąc nie chcąc, wyciągnęli wojskowe latarki i omietli teren mocnymi snopami światła. W dole rosły jakieś chaszcze.
– Skaczę pierwszy – mruknął Chrupek.
Opuścił się w ciemność, coś trzasnęło, do uszu zaniepokojonego szefa dobiegł łomot, a potem wymyślne przekleństwa.
– Co się stało? – zapytał szeptem Chudoba.
– Diabli nadali! Ktoś tu położył deskę nabitą gwoździami i przyprószył liśćmi – dobiegło z dołu. – A do tego rozciągnął potykacz
z drutu kolczastego!
– Jesteś ranny?
– Nie, mam w podeszwach butów tytanowe płytki, na szczęście wytrzymały. Tylko kto i po co mógł zrobić coś podobnego?
– Może to zabezpieczenie przed złodziejami? – zadumał się inżynier.
– Ale po co ktoś miałby się włamywać do zoo!?
– No wiesz, to trochę inny kraj niż nasz. Bieda, kryzys, mięso jest dostępne tylko na te dziwne talony.
– Na kartki – podpowiedział Chrupek.
– No właśnie, na kartki. A tu tyle zwierzaków do skłusowania.
Prezes zeskoczył obok. Ruszyli przez chaszcze, ostrożnie wypatrując kolejnych pułapek. Wreszcie dalszą drogę przegrodziła im zardzewiała siatka. Przeszkoda była wysoka może na półtora metra.
– Jakiś wybieg – mruknął agent. – Może spróbujemy obejść bokiem?
– Nie ma się czego obawiać. Zwierzęta z pewnością są zamykane na noc w budynku.
Przesadzili przeszkodę. Ruszyli na przełaj przez zroszony trawnik.
– Coś tu zajeżdża – zauważył młody. – Jakby zwierzęce łajno…
– Roślinożerców – uspokoił go zwierzchnik. – Lamy może albo alpaki? Albo i wielbłądy. – Przystanął na chwilę i usiłował w świetle księżyca przyjrzeć się kupie bobków zdobiących glebę. – Widziałem coś podobnego w czasie misji w Andach.
Przeskoczyli kolejną siatkę i znaleźli się przy murze z betonowych kształtek, oddzielającym teren kwarantanny od reszty zoo.
– Tu gdzieś powinna być furtka – mruknął szef fundacji. – A dalej prosto. Na razie, odpukać, idzie nam jak z płatka.
Faktycznie wypatrzyli zardzewiałą bramkę z siatki. Przedarli się przez rosnące za nią krzaki i znaleźli na placyku manewrowym, wyłożonym trylinką. Przed nimi wyrósł z ciemności niewielki budyneczek z przysadzistym kominem. Do budynku przylegała szklarnia, osadzona na wysokiej podmurówce. W jednym z okien paliło się światło. Także w szklarni połyskiwało kilka żarówek.
– Chyba jest w domu – mruknął inżynier.
Wyjął kieszonkowy wykrywacz, rozłożył anteny i wycelował
w drzwi. Orgon pomiędzy drucikami zabłysł tęczowo i rozmazał się w niewyraźne smugi. Echo było pierońsko silne.
– Siedzi w środku – ucieszył się Chrupek. – Czy mogę? – Zdjął
z ramienia futerał altówki.
– Zagraj – przyzwolił inżynier.
Dźwięki rozlały się w chłodnym powietrzu. Gość z Ameryki grał
może pięć minut, gdy naga żarówka wisząca nad framugą zabłysła nagle, zachrobotał zamek i na progu uchylonych drzwi pojawił się wampir. Krwiopijca nie wyglądał szczególnie groźnie. Miał szopę rozwianych włosów i niezbyt przytomne spojrzenie szalonego naukowca. Ubrany był w niegdyś biały kitel laboratoryjny, założony na kraciastą flanelową koszulę.
– A co to za koncert? – zdziwił się. – Zabłądzili panowie? Już po godzinach pracy zoo. Do wyjścia trzeba tam. – Machnął ręką gdzieś w mrok.
– Ta melodia nosi tytuł „Requiem dla wampira” – wyjaśnił
z godnością agent. – Zazwyczaj gramy ją naszym, można to powiedzieć, podopiecznym, zanim troskliwie się wami zajmiemy.
Wampir poskrobał się z frasunkiem po kudłatej czuprynie.
– Trochę nie rozumiem – wyznał. – Panowie względem czego przyszli?
– Względem likwidacji. – Młodszy łowca opuścił smyczek.
– Likwidacji niby czego? – zdumiał się wampir i naraz w jego oczach błysnął cień jakiejś myśli. – A niech mnie! To wy jesteście te dwa palanty z USA, co tu przyjechały zlikwidować nas na zlecenie Coollenów. – Uśmiechnął się szeroko. – I, jak rozumiem, przed egzekucją waszym ofiarom przysługuje jeszcze koncert?
– Fundacja Van Helsinga – potwierdził jego podejrzenia inżynier.
– To ja wymyśliłem, z tą muzyką – pochwalił się Chrupek. – Świeża tradycja, ale przecież reprezentujemy instytucję, która istnieje od ponad stu lat. Wypada zatem zachowywać się z klasą.
– A ja nieogolony – zawstydził się wampir. – Ale co tak będziemy gadać na przeciągu, zapraszam na pokoje.
Weszli do wnętrza. W pomieszczeniu znajdowało się zaścielone łóżko, biblioteczka zastawiona sczytanymi książkami z dziedziny
biologii i zoologii, stół, a na nim podręczne laboratorium. Pośrodku królował archaiczny mosiężny mikroskop.
– Panowie, eee…
– Piotr Chudoba – przedstawił się gość.
– Peter Chrupek – przedstawił się drugi.
– A mnie wołają Profesor. Nie jest to, rzecz jasna, tytuł naukowy, tylko swego rodzaju ukłon w stronę moich pasji naukowych. –
Wampir wskazał akwaria, gdzie leniwie przetaczały się pijawki, grube jak węże boa.
– Szkoda wielka, że te ciekawe eksperymenty nie doczekają się kontynuacji, ale przybyliśmy tu w celu pańskiej likwidacji, zatem przejdźmy do konkretów, jak to inżynier z profesorem. – Amerykanin uniósł kuszokołkownicę do strzału.
– To nie będzie bolało – skłamał jego pomocnik, unosząc swoją. –
Jakieś ostatnie życzenie?
Wampir poruszył ustami i pokręcił przecząco głową. Chrupek pociągnął za spust. Kołek ze świstem przeciął powietrze, ale nie uderzył w cel, gdyż ten ułamek sekundy wcześniej rozpylił się w chmarę owadów. Bełt uderzył w ścianę i złamał się. Obaj amerykańscy łowcy ze zdumieniem wpatrywali się w wirujący przed nimi rój. Brzęczenie setek tysięcy małych skrzydełek wręcz ogłuszało.
– Co to jest?! – zdumiał się młodszy agent.
– Wydaje się, że to… komary! Chodu! – ryknął inżynier.
Rój zabrzęczał wściekle i ruszył do ataku. Obaj łowcy rzucili się w panice do drzwi. Klamka stawiała opór przez może dwie sekundy.
To wystarczyło, by forpoczta spadła im na plecy. Kurtki jakoś tam zabezpieczyły im karki, ale i tak poczuli setki ssawek wbijających się w szyje, uszy, pośladki i uda. Wyskoczyli za próg i zatrzasnęli za sobą drzwi. Przez dłuższą chwilę wściekle klepali się po rękach, twarzach i karkach. Wreszcie odetchnęli z ulgą. Tylko kilka zdezorientowanych owadów brzęczało wokoło. Za to obaj łapy mieli, jakby wyszli z rzeźni, całe pokryte krwią i rozbryźniętymi resztkami nóżek i skrzydełek.
– O ja pierniczę – syknął inżynier. – Wampir zamieniający się w nietoperza to do pewnego stopnia normalne. Tradycja taka…
Zresztą sam to przecież widziałeś, razem byliśmy wtedy na akcji
w Gotham. Ale żeby w komary?
Brzęczenie za drzwiami nasiliło się.
– Jak mawiają Chińczycy, jedną szpilką słonia nie zakłujesz, ale milionem już tak. Co robimy? – bąknął Chrupek. – Nie mamy jakiegoś spreju na robale?
– Z pewnym wstydem muszę się przyznać do porażki – westchnął
jego szef. – Ale wrócimy tu jutro z czymś odpowiednim… Uwaga! –
syknął, wskazując asystentowi komary przeciskające się szparą pod drzwiami. – Spadamy!
Читать дальше