Wysłużony jelcz podskakiwał na każdej dziurze, rzężąc zużytymi resorami. Okna pojazdu zachlapało błoto, na szczęście siąpiąca plucha trochę rozpłukiwała burą maź, dzięki czemu konfident nie przegapił właściwego przystanku. Drzwi sapnęły hydraulicznymi siłownikami i otworzyły się leniwie. Kapuś zeskoczył
po zardzewiałych schodkach, w ostatniej chwili uniknął przemoczenia butów w kałuży i już stał na krzywym, zasłanym rozmoczonymi petami chodniku. Autobus warknął motorem, owiał agenta chmurą zjadliwie cuchnących spalin i odjechał, wyrzucając spod kół leniwe fontanny błotnej brei.
– Powinni to jakoś połatać – burknął Radek pod nosem, patrząc na wyrwy w lichym asfalcie. – W końcu to stolica europejskiego kraju!
Rozłożył parasol i szybkim krokiem ruszył w stronę niepozornego szarego gmachu mieszczącego siedzibę Wydziału Z. Zacinający deszcz szybko przemoczył mu kurtkę. Buty kląskały po wszechobecnym błocie.
Ubecja mogłaby dać mi wreszcie asygnatę na auto, rozmyślał.
W końcu jestem bezcennym osobowym źródłem informacji dla najtajniejszego z tajnych wydziałów. Nie musi być od razu polonez, wystarczyłby głupi fiacik! Albo łada… – rozmarzył się.
Zagryzł wargi. Kilka razy próbował podjąć ten temat, ale major
zawsze zbywał go półsłówkami. Ojciec coś tam obiecywał załatwić przez swoje dojścia w KC, ale jak na razie z jego obietnic niewiele wynikało.
Co to w ogóle ma być? – użalał się nad sobą agent. Żeby nawet dla rodzin partyjniaków nie zapewniano osobistych środków transportu!
Przecież wyprodukowanie auta to dla naszego przemysłu tyle, co splunąć! Towarzysz Pierwszy powinien wydać po prostu rozkaz, żeby robili ich w fabrykach tyle, ile trzeba, i po problemie! A jak im się nie uda, Inspekcja Robotniczo-Chłopska doda im wigoru do roboty.
Jesteśmy przecież ósmą potęgą gospodarczą świata!
Wiatr, jakby słysząc jego myśli, zachichotał ironicznie i chyba chciał
mu chlusnąć w twarz deszczem, ale Radek zdążył zanurkować w znajome drzwi. Wewnątrz budynku było sucho i ciepło. Stanął
przed kontuarem, ociekając wodą, i chwilę grzebał w kieszeni, nim odnalazł przepustkę. Woda kapała na lastryko… Wreszcie wydobył
odpowiedni papierek.
– Dajcie kurtkę, towarzyszu – zaproponował portier. – Powiesimy w kotłowni. Dziś akurat palimy zbędne akta – zniżył głos. – Wyschnie w try miga.
– Dziękuję. – Radek z ulgą podał mu przemoczone łachy.
– Gońcie do majora – doradził staruszek. – Chyba jakiś grubszy problem wyskoczył, bo już trzy razy o was pytał.
– Przyjechałem najszybciej jak mogłem – mruknął chłopak. –
Autobusami nie da się szybciej. Co innego, jakbym miał choćby głupiego fiacika…
– Oj, niejeden by chciał – westchnął dziadyga. – Ale, jak to mówią, każdemu wedle zasług.
Gdy kapuś wszedł do obskurnego gabinetu, wnętrze wypełniał
gęsty woal papierosowego dymu. Niedopałki wręcz wysypywały się z przepełnionej popielniczki. Major siedział za biurkiem, po amerykańsku opierając stopy o kant mebla. Jego czoło przecinała głęboka bruzda, świadcząca o intensywności procesów myślowych kłębiących się wewnątrz łysej czaszki.
– Wreszcie jesteście, Brona, nie mogłem się was doczekać. – Major Nefrytow spojrzał na zegarek i zrobił minę, jakby chciał wygłosić
sążnistą reprymendę, ale zamiast tego zaciągnął się raz jeszcze i zgniótł kiepa w palcach.
– Wzywaliście mnie…
– Siadajcie, Brona. – Ubek wskazał krzesło. – Mam dla was zadanie, poufne i przy tym pierońsko pilne. Pojedziecie na Ursynów. Mamy tam swojego człowieka wśród dentystów. Zaufany agent. TW „Biały Kieł”. Lata temu, jak był jeszcze w liceum medycznym, zwerbowaliśmy go i pilotowaliśmy karierę. Przeciągnęliśmy go za uszy przez studia, pomogliśmy zdobyć dyplom i tak dalej.
– I teraz po znajomości leczy zęby ubekom? – domyślił się Radek.
– Brona, czy was kompletnie popierdoliło!? – Major ze zdziwienia aż rozdziawił usta, ukazując klawiaturę wymagającą pilnego remontu.
– Mielibyśmy powierzać nasze zęby człowiekowi, co do którego mamy stuprocentową pewność, że dentysta z niego jak z koziej dupy trąba?!
– To po co nam on?
– Widzicie, Brona, dostałem od starego przyjaciela poufną informację, że w przyszłym tygodniu będą nas niezapowiedzianie kontrolować. Długo mieliśmy spokój, ale coś tam się dzieje niedobrego na szczytach władzy. W każdym razie naczalstwo zainteresowało się naszymi działaniami. I sami rozumiecie, że kontrola, aby nie obcięto nam budżetu, musi otrzymać konkretne dowody absolutnej niezbędności naszego wydziału. Na ten przykład protokoły likwidacji kolejnych wampirów.
– To się napisze, bo to pierwszy raz? – Radek wzruszył ramionami.
– Z przecieku wiem, że tym razem będzie na poważnie. Komisja prawdopodobnie zażąda też dowodów materialnych. Najlepiej, jakbyśmy wraz z protokołami przedstawili im kilka czach z odpowiednimi zębiskami. I tu się robi kłopot, bo czegoś takiego akurat w magazynie nie mamy.
– A więc mam nareszcie zlikwidować Marka i Igora, no i moją siostrę też? – ucieszył się kapuś. – A potem utnę im głowy i przywiozę, będą czaszki do pokazania kontrolerom.
– Wy, Brona, jesteście jednak skończonym idiotą. – Zasmucony major wyłuskał z paczki kolejnego peta.
– Przyznaję, że nie rozumiem.
– Pomyślcie dialektycznie. Oczywiście, moglibyśmy wykończyć to nasze praskie gniazdko wampirów. W zasadzie od ręki. Mamy ich namierzonych. Wystarczy iść pod adres, zapukać i wpakować przez drzwi serię srebrnych kul z kałacha. Potem wleźć do środka i dobić tałatajstwo osikowymi kołkami. Urżnąć łby poświęconym sierpem…
Prosta, rutynowa mokra robota. Wiemy też, gdzie pracują Profesor i Dziadek Weteran. Najtrudniej byłoby namierzyć hrabiego, ale przecież i z tym przy odrobinie wysiłku dalibyśmy sobie radę. I co dalej?
– No, spisać protokół, potem protokół do teczki, teczka do sejfu…
raport do naczalstwa.
Major zabębnił palcami po blacie, zaciągnął się głęboko i zaczął
mówić spokojnym, przyjaznym tonem, niczym belfer zwracający się do lubianego, ale niezbyt rozgarniętego ucznia.
– Nasz wydział powołano do walki z zagrożeniami ze strony bytów bionekrotycznych. Dopóki te zagrożenia istnieją i czasem dają się społeczeństwu we znaki, wszystko gra. Ciągniemy kasę na zwalczanie, są etaty, środki na cele operacyjne i tak dalej, i tak dalej. Jest resortowa przychodnia zdrowia, sanatorium, ośrodek wypoczynkowy.
I lata lecą do stażu pracy, a czasem nawet odznaczenie państwowe wpadnie. A gdy to śmiertelne zagrożenie tak nagle zniknie?
Pomyśleliście, co wtedy będzie?
– Eeee?
– Wtedy zlikwidują nasz wydział. Bo po co go utrzymywać, skoro będzie już niepotrzebny?
– No fakt.
– Powiedzcie mi, Brona, taką rzecz… Wy, rzecz jasna, czytaliście
„Historię WKP(b)”? Albo zapytam inaczej: czy znany jest wam artykuł
Lenina z tysiąc dziewięćset piątego roku o konieczności chwilowego stonowania propagandy antycerkiewnej?
– Oczywiście.
– Znacie zatem pojęcie „mądrość etapu”? Był taki czas po rewolucji, gdy poluzowano śrubę. A potem, gdy zaszła potrzeba, śrubę przykręcono. Sytuacja, wobec której stoimy, jest oczywiście w innej skali, ale nieco podobna do tej, w której Lenin podjął decyzję
o wprowadzeniu NEP-u. Nadążacie?
– Eeee… chodzi o to, że aktualna mądrość etapu polega na tym, żeby to nieumarłe bydełko zwalczać intensywnie i ofiarnie, nie szczędząc krwi własnej i cudzej, ale żeby je tak do końca zwalczyć, to w tym momencie niewskazane! To brzmi z pozoru reakcyjnie, ale gdyby się głębiej zastanowić, jest nawet logiczne. Teza, antyteza, synteza, dialektyka!
Читать дальше